Dlaczego rodzice mojego męża odmówili nam pomocy: Opowieść o domu, rodzinie i rozczarowaniu

— Lucyna, nie możemy wiecznie czekać. Albo bierzemy ten kredyt teraz, albo ceny pójdą jeszcze wyżej — Marcin mówił to z takim napięciem w głosie, że aż ścisnęło mnie w żołądku. Siedzieliśmy przy kuchennym stole w naszym wynajmowanym mieszkaniu na Ochocie, a ja patrzyłam na niego i czułam, jak narasta we mnie bezradność.

— Ale przecież rozmawialiśmy z twoimi rodzicami… — zaczęłam niepewnie, ale Marcin tylko machnął ręką.

— Wiesz, co powiedzieli. Że musimy radzić sobie sami. Że oni na wszystko sami zapracowali i my też powinniśmy. — W jego oczach pojawił się cień złości i czegoś jeszcze — może wstydu?

Wiedziałam, że państwo Nowaccy mają pieniądze. Dom pod Warszawą, dwa samochody, wakacje w Hiszpanii co roku. A my? Oboje pracowaliśmy — ja w szkole jako nauczycielka polskiego, Marcin w firmie informatycznej. Mimo to odkładanie na wkład własny szło nam jak po grudzie. Każda podwyżka czynszu sprawiała, że nasze oszczędności topniały szybciej niż śnieg w marcu.

Pamiętam ten wieczór, kiedy po raz pierwszy odważyliśmy się poprosić ich o pomoc. Siedzieliśmy w ich salonie, przy stole nakrytym koronkowym obrusem. Pani Nowacka nalewała herbatę do filiżanek, a pan Nowacki przeglądał gazetę.

— Mamo, tato… — zaczął Marcin niepewnie. — Chcielibyśmy kupić mieszkanie. Potrzebujemy trochę wsparcia na wkład własny.

Cisza była tak gęsta, że słyszałam tykanie zegara na ścianie. Pani Nowacka spojrzała na męża, a potem na nas.

— Marcinie, Lucynko… My rozumiemy waszą sytuację. Ale musicie zrozumieć też nas. My na wszystko sami zapracowaliśmy. Nie chcemy was rozleniwiać — powiedziała łagodnie, ale stanowczo.

Pan Nowacki nawet nie podniósł wzroku znad gazety.

— Czasy są trudne dla wszystkich — mruknął tylko.

Wyszliśmy stamtąd z poczuciem upokorzenia i żalu. Marcin milczał całą drogę do domu. Ja płakałam w poduszkę tej nocy, bo czułam się niewidzialna i niechciana.

Od tamtej pory coś się zmieniło między nami a jego rodzicami. Spotkania stały się rzadsze i bardziej oficjalne. Zamiast rozmów o planach i marzeniach — uprzejme wymiany zdań o pogodzie i korkach na trasie S8.

Zaczęłam się zastanawiać: czy naprawdę jestem dla nich kimś obcym? Czy to dlatego nie chcą nam pomóc? Może uważają, że nie zasługuję na ich syna? Te myśli nie dawały mi spokoju.

Marcin próbował mnie pocieszać:

— To nie twoja wina. Oni zawsze tacy byli. Nawet jak byłem dzieckiem, musiałem sam zbierać na rower czy komputer. Nigdy niczego nie dostałem za darmo.

Ale ja widziałam coś więcej — dystans, który rósł między nami wszystkimi. Zaczęłam unikać rodzinnych spotkań. Czułam się tam jak intruz.

W pracy też nie było łatwo. Koleżanki opowiadały o tym, jak ich rodzice pomagają im finansowo albo opiekują się wnukami. Ja miałam tylko poczucie winy i żal.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie mama:

— Lucynko, może spróbujcie jeszcze raz porozmawiać z Nowackimi? Może nie zrozumieli, jak bardzo wam zależy?

Ale ja już nie miałam siły prosić. Czułam się upokorzona za każdym razem, gdy musiałam tłumaczyć się z naszej sytuacji finansowej.

W końcu zdecydowaliśmy się wziąć kredyt bez ich pomocy. Warunki były gorsze, rata wyższa niż planowaliśmy. Przez kilka miesięcy żyliśmy bardzo skromnie — żadnych wyjść do kina, żadnych wakacji. Każda złotówka była na wagę złota.

Kiedy podpisywaliśmy umowę w banku, Marcin trzymał mnie za rękę tak mocno, że aż bolało. W jego oczach widziałam dumę i ulgę — ale też cień smutku.

Przeprowadzka do nowego mieszkania powinna być szczęśliwym wydarzeniem. Ale ja czułam głównie zmęczenie i rozczarowanie. Marcin próbował świętować — kupił butelkę taniego wina i pizzę z pobliskiej pizzerii.

— Zrobiliśmy to sami — powiedział z uśmiechem.

Ale ja wiedziałam, ile nas to kosztowało — nie tylko pieniędzy, ale też relacji rodzinnych i poczucia bezpieczeństwa.

Minęło kilka miesięcy. Państwo Nowaccy odwiedzili nas raz — przynieśli kwiaty i butelkę drogiego wina. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Nie padło ani jedno słowo o kredycie czy naszej walce o mieszkanie.

Czasem patrzę na Marcina i zastanawiam się, czy nie jest mu przykro bardziej niż mówi. Czy nie czuje żalu do rodziców? Czy kiedyś im wybaczy?

A ja? Wciąż czuję się rozczarowana i samotna w tej rodzinie. Zastanawiam się, czy pieniądze naprawdę są ważniejsze od bliskości i wsparcia?

Czy to ja jestem zbyt naiwna? Czy może świat naprawdę tak wygląda — każdy sam za siebie?

Może ktoś z was miał podobne doświadczenia? Jak sobie z tym poradziliście?