Dom na rozdrożu: Walka o dziedzictwo, która rozdarła moją rodzinę
— Nie masz tu czego szukać, Marto — głos Joska odbił się echem od starych ścian, kiedy tylko przekroczyłam próg domu na rozdrożu. Stał na środku kuchni, zaciśnięte pięści i wzrok pełen pogardy. Ojciec siedział przy stole, milczący, z twarzą ukrytą w dłoniach. Przez chwilę miałam ochotę się wycofać, ale poczułam, jak coś we mnie pęka. To był mój dom. Mój i babci.
— Babcia zostawiła mi ten dom w testamencie — powiedziałam cicho, ale stanowczo. — Wiesz o tym dobrze.
Josko prychnął. — Babcia była stara i nie wiedziała, co robi. Ojciec mówi, że dom należy do rodziny, a nie do ciebie samej.
Spojrzałam na ojca, szukając w jego oczach choćby cienia wsparcia. Nic. Tylko zmęczenie i rezygnacja. Przez chwilę miałam wrażenie, że jestem tu zupełnie sama.
Wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej, kiedy babcia zachorowała. Byłam przy niej codziennie — gotowałam jej zupę, podawałam leki, słuchałam jej wspomnień o dawnych czasach. Josko pojawiał się tylko wtedy, gdy trzeba było coś załatwić w urzędzie albo odebrać pieniądze z renty. Ojciec… ojciec był zawsze gdzieś obok, ale nigdy naprawdę obecny.
Po śmierci babci znalazłam testament. W nim jasno napisała: „Dom na rozdrożu przekazuję mojej wnuczce Marcie, która była przy mnie do końca.” Myślałam, że to zamknie sprawę. Myliłam się.
Od tamtej pory Josko zaczął rozpuszczać plotki po wsi. Mówił, że zmanipulowałam babcię, że podsunęłam jej dokumenty do podpisu, kiedy była już słaba i nieświadoma. Ludzie patrzyli na mnie podejrzliwie na ulicy, a sąsiadka Zosia przestała się ze mną witać.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę ojca z Joskiem przez cienką ścianę kuchni.
— Marta nie powinna tu wracać. To nie jest jej miejsce — mówił Josko.
— Ale to ona opiekowała się matką… — próbował ojciec.
— I co z tego? Ja jestem synem! Ty jesteś ojcem! Dom należy do nas!
Zacisnęłam pięści pod kołdrą. Nigdy nie czułam się tak obca we własnej rodzinie.
Próbowałam rozmawiać z ojcem następnego dnia.
— Tato… dlaczego nie możesz mnie wesprzeć? Przecież wiesz, jak było.
Spojrzał na mnie smutno. — Marta… Josko też jest moim dzieckiem. Nie chcę wybierać między wami.
— Ale on wybiera za ciebie! — wybuchłam. — Pozwalasz mu mnie oczerniać!
Wyszedł bez słowa.
Zaczęła się prawdziwa wojna nerwów. Josko przynosił do domu swoich kolegów, którzy śmiali się głośno i pili piwo na ganku. Zostawiali po sobie bałagan i niedopałki papierosów. Pewnego dnia znalazłam rozbite okno w swoim pokoju — nikt nie chciał przyznać się do winy.
W nocy płakałam w poduszkę. Czułam się zdradzona przez własną rodzinę i przez wieś, która kiedyś była moim domem.
Zadzwoniłam do cioci Haliny z Krakowa.
— Dziecko, nie daj się! — powiedziała stanowczo. — Masz testament? Idź do notariusza! Nie pozwól im tego zabrać!
Zebrałam wszystkie dokumenty i pojechałam do miasta. Notariusz potwierdził ważność testamentu. Powiedział mi jednak coś jeszcze:
— Pani Marto, prawo jest po pani stronie, ale rodzina… to już inna sprawa. Proszę być przygotowaną na długą walkę.
Wróciłam do domu silniejsza o tę wiedzę. Kiedy Josko zobaczył mnie z teczką dokumentów, uśmiechnął się szyderczo.
— Myślisz, że papierki ci pomogą? Tu chodzi o honor rodziny!
— Honor? — zapytałam gorzko. — Gdzie był twój honor, gdy babcia potrzebowała pomocy?
Nie odpowiedział. Wyszedł trzaskając drzwiami.
Ojciec zaczął coraz częściej znikać z domu. Zostawałam sama ze wspomnieniami i narastającym lękiem o przyszłość. Czułam się jak intruz w miejscu, które kochałam od dziecka.
Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka Zosia.
— Marta… przepraszam cię za wszystko. Wiem, jak było naprawdę. Babcia zawsze mówiła, że jesteś jej oczkiem w głowie.
Popłakałyśmy się razem w kuchni przy herbacie z malinami.
W końcu sprawa trafiła do sądu. Siedziałam na ławce obok notariusza i patrzyłam na Joska i ojca po drugiej stronie sali. Sędzia długo czytał dokumenty i zadawał pytania.
— Czy pani Marta była jedyną osobą opiekującą się zmarłą?
— Tak — odpowiedziałam drżącym głosem.
Josko próbował przekonać sąd, że babcia była już niespełna rozumu w chwili podpisania testamentu. Ale lekarz rodzinny potwierdził jej pełną świadomość.
Po kilku tygodniach przyszło pismo: dom należy do mnie.
Nie poczułam ulgi ani radości. Wróciłam do pustego domu na rozdrożu i usiadłam na ławce przed gankiem. Słońce zachodziło nad polami, a ja czułam tylko pustkę i żal po straconej rodzinie.
Czasem myślę: czy warto było walczyć o dom za taką cenę? Czy dom to tylko mury i dach… czy może ludzie, których już nie ma obok mnie?