Gdy Zostaliśmy Trojgiem: Życie z Teściową i Jej Nowym Partnerem

— Czy ty naprawdę musisz to robić TERAZ?! — krzyknęłam, kiedy z kuchni dobiegł mnie dźwięk tłuczonego szkła. Stałam w przedpokoju, ściskając w dłoni klucze, a serce waliło mi jak oszalałe. — Przepraszam, Marto, ale Stefan nie miał gdzie postawić talerza — odpowiedziała teściowa, pani Halina, z tą swoją wieczną miną męczennicy. Stefan, jej nowy partner, stał obok niej w moich kapciach i z rozbrajającym uśmiechem podnosił kawałki rozbitego talerza.

Nigdy nie sądziłam, że moje życie tak się potoczy. Ja, Marta Nowicka, trzydziestopięcioletnia nauczycielka polskiego, żona i matka dwóch córek — Zosi i Poli — miałam w końcu własny kąt na warszawskim Mokotowie. Mieszkanie nie było duże: dwa pokoje z kuchnią, 54 metry kwadratowe. Ale było nasze. Do czasu.

Kiedy mój mąż, Paweł, zaproponował, żeby jego mama zamieszkała z nami „na chwilę”, bo jej mieszkanie na Pradze wymagało remontu po zalaniu, zgodziłam się bez większego oporu. W końcu to tylko kilka tygodni. Ale tygodnie zamieniły się w miesiące, a potem w półtora roku. I wtedy pojawił się Stefan.

— Mamo, czy Stefan musi tu spać? — zapytałam pewnego wieczoru, kiedy dzieci już spały. — Przecież to nie hotel! — Marta, nie bądź taka samolubna — odpowiedziała Halina. — Ty masz Pawła, ja mam Stefana. Każdy zasługuje na odrobinę szczęścia.

Paweł siedział przy stole i udawał, że czyta gazetę. — Paweł, powiedz coś! — syknęłam przez zaciśnięte zęby. — Nie mogę jej zabronić… — mruknął bez przekonania.

Czułam się coraz bardziej osaczona. Stefan zaczął przynosić swoje rzeczy: szczoteczkę do zębów, piżamę w kratkę, radio tranzystorowe, z którego leciały szlagiery sprzed trzydziestu lat. Dzieci pytały: — Mamo, a kto to jest ten pan? Dlaczego babcia z nim śpi?

Pewnego wieczoru usłyszałam śmiech z salonu. Halina i Stefan oglądali kabarety w telewizji i rechotali tak głośno, że Pola się obudziła i przyszła do mnie z płaczem: — Mamo, boję się… Babcia krzyczy.

Wtedy coś we mnie pękło. Następnego ranka postawiłam kawę na stole i powiedziałam: — Mamo, musimy porozmawiać. To jest NASZ dom. Potrzebujemy prywatności. Nie możemy żyć w czwórkę na takiej przestrzeni.

Halina spojrzała na mnie z wyrzutem: — Myślisz tylko o sobie! Ja całe życie poświęciłam dla rodziny! Gdyby nie ja, nie byłoby Pawła!

— Ale teraz to MY jesteśmy rodziną! Ja i Paweł! I nasze dzieci! — podniosłam głos. Paweł próbował łagodzić sytuację: — Dziewczyny… Proszę…

Ale dzieci już stały w drzwiach kuchni i patrzyły na nas wielkimi oczami.

Wieczorem długo rozmawiałam z Pawłem. — Nie dam rady tak żyć. Albo ustalimy jasne granice, albo zabieram dziewczynki do mojej mamy do Otwocka.

Paweł spuścił głowę: — Wiem… Ale mama nie ma nikogo poza nami.

— A my? My się nie liczymy? Nasze małżeństwo?

W końcu zdecydowaliśmy się na poważną rozmowę z Haliną. Kiedy dzieci spały, usiedliśmy razem przy stole.

— Mamo — zaczął Paweł — kochamy cię i chcemy twojego szczęścia. Ale musimy mieć własny dom i własne życie. Nie możemy mieszkać wszyscy razem.

Halina długo milczała. W końcu łzy napłynęły jej do oczu: — Po prostu boję się być sama… Odkąd tata Pawła odszedł… Stefan daje mi radość…

Poczułam ukłucie winy, ale wiedziałam, że muszę być stanowcza: — Możemy ci pomóc znaleźć mieszkanie albo dom opieki z dobrym towarzystwem… Ale tak dalej być nie może.

Halina zgodziła się po długiej kłótni i wielu łzach. Stefan wyprowadził się jeszcze tego samego dnia. W mieszkaniu zapadła cisza, która bolała bardziej niż wcześniejszy hałas.

Dzieci pytały: — Gdzie jest pan Stefan? Dlaczego babcia płacze?

Paweł tulił mnie wieczorami i powtarzał: — Zrobiliśmy dobrze… Musimy dbać o siebie.

Ale ja wciąż czułam wyrzuty sumienia. Czy byliśmy egoistami? Czy można być dobrą córką, żoną i matką jednocześnie? Czy da się pogodzić potrzeby wszystkich bez poświęcania siebie?

Czasem patrzę na puste miejsce przy stole i pytam siebie: Czy można kochać bliskich i jednocześnie dbać o własne granice? Co wy byście zrobili na moim miejscu?