Jak sąsiadka uratowała mnie przed własną rodziną – historia, której nigdy nie zapomnę
– Mamo, podpisz tu, to tylko formalność – powiedziała Monika, moja starsza córka, podając mi długopis i stertę dokumentów. Jej głos był miękki, ale w oczach czaiło się coś, czego nie potrafiłam nazwać. Obok niej stała młodsza, Kasia, z rękami skrzyżowanymi na piersi i miną, jakby już wiedziała, że sprawa jest przesądzona.
Siedziałam przy kuchennym stole w moim mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Za oknem szarzał listopadowy wieczór, a ja czułam się jak dziecko zagubione we własnym domu. Przez chwilę miałam ochotę po prostu podpisać, żeby mieć spokój. Ale coś mnie powstrzymało.
– O co chodzi? – zapytałam cicho.
Monika westchnęła teatralnie. – Mamo, przecież już rozmawiałyśmy. Chcemy ci pomóc z formalnościami. Wiesz, jak teraz trudno załatwić sprawy spadkowe i notarialne. Lepiej to zrobić za życia.
Kasia spojrzała na mnie z wyraźną irytacją. – Przecież nie będziesz żyła wiecznie. Chcemy tylko uporządkować sprawy.
Poczułam ukłucie w sercu. Zawsze starałam się być dla nich dobrą matką. Po śmierci męża zostałam sama, a one coraz rzadziej dzwoniły, coraz rzadziej wpadały. Zawsze były zajęte: praca, dzieci, wyjazdy. Ale kiedy dowiedziały się o mojej chorobie serca, nagle zaczęły się pojawiać częściej – z pytaniami o mieszkanie, o oszczędności, o testament.
Tego dnia coś było inaczej. Były zdeterminowane.
– Nie podpiszę niczego bez przeczytania – powiedziałam stanowczo.
Monika przewróciła oczami. – Mamo, nie rób sceny. Przecież to dla twojego dobra.
Wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Z ulgą wstałam od stołu i poszłam otworzyć. Za drzwiami stała pani Halina – moja sąsiadka z naprzeciwka. Miała na sobie swój ulubiony zielony sweter i trzymała w ręku słoik ogórków.
– Pani Zosiu, przyniosłam pani trochę ogórków na zimę – uśmiechnęła się ciepło, ale jej oczy szybko przesunęły się na moje córki stojące w korytarzu.
– Dzień dobry – powiedziała chłodno Monika.
Pani Halina weszła do kuchni i spojrzała na papiery leżące na stole. – Co tu się dzieje?
– Nic takiego – odpowiedziała Kasia z wymuszonym uśmiechem. – Załatwiamy rodzinne sprawy.
Pani Halina usiadła obok mnie i położyła mi rękę na ramieniu. – Pani Zosiu, czy pani wie, co podpisuje?
Zawahałam się. – Właściwie… nie do końca.
– To może lepiej najpierw przeczytać albo skonsultować z kimś zaufanym? – powiedziała stanowczo pani Halina.
Monika zacisnęła usta. – Naprawdę nie potrzebujemy tu obcych ludzi.
– Może i nie potrzebujecie – odparła pani Halina – ale ja jestem tu dla pani Zosi.
Czułam narastające napięcie. Moje córki patrzyły na mnie z wyrzutem, ale w oczach pani Haliny widziałam troskę i determinację.
– Dziewczyny, proszę was… Dajcie mi czas do jutra – powiedziałam drżącym głosem.
Bez słowa zebrały papiery i wyszły trzaskając drzwiami.
Zostałam sama z panią Haliną. Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy.
– Pani Zosiu… – zaczęła delikatnie sąsiadka – czy pani ufa swoim córkom?
Zacisnęłam dłonie na filiżance herbaty. – Chciałabym… Ale coś jest nie tak. Odkąd zachorowałam, interesują się tylko mieszkaniem.
Pani Halina pokiwała głową. – Proszę niczego nie podpisywać bez konsultacji z prawnikiem. Jeśli trzeba, pójdę z panią do notariusza.
Tej nocy nie mogłam zasnąć. Wspominałam dzieciństwo dziewczynek: Monika zawsze była ambitna i uparta, Kasia delikatniejsza, ale łatwo ulegała wpływom starszej siostry. Po śmierci ich ojca próbowałam być dla nich wszystkim: matką, ojcem, przyjaciółką. Czy to możliwe, że teraz widzą we mnie tylko przeszkodę do spadku?
Następnego dnia Monika zadzwoniła wcześnie rano.
– Mamo, jesteś gotowa podpisać?
– Nie – odpowiedziałam stanowczo. – Najpierw chcę porozmawiać z prawnikiem.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Robisz nam na złość? My chcemy ci pomóc!
– Jeśli chcecie mi pomóc, uszanujcie moją decyzję.
Rozłączyłam się i poczułam ulgę pomieszaną ze smutkiem.
Pani Halina dotrzymała słowa. Pomogła mi znaleźć prawnika i razem przeanalizowaliśmy dokumenty. Okazało się, że miałam podpisać pełnomocnictwo do sprzedaży mieszkania oraz przekazania oszczędności na konta córek „na wypadek pogorszenia stanu zdrowia”.
Kiedy powiedziałam o tym córkom, wybuchła awantura.
– Jesteś niewdzięczna! – krzyczała Monika przez telefon. – Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłyśmy!
Kasia płakała i prosiła mnie o wybaczenie, tłumacząc się wpływem siostry i mężów.
Przez kilka tygodni nie miałam z nimi kontaktu. Czułam pustkę i żal, ale też wdzięczność wobec pani Haliny. To ona odwiedzała mnie codziennie, przynosiła zakupy i rozmawiała ze mną godzinami o życiu i samotności.
Z czasem córki zaczęły się odzywać – najpierw nieśmiało, potem coraz częściej. Przeprosiły mnie za swoje zachowanie, ale nasza relacja już nigdy nie była taka sama.
Dziś wiem jedno: czasem największe zagrożenie czai się tam, gdzie najmniej się go spodziewamy. I czasem to obcy człowiek okazuje się prawdziwą rodziną.
Czy można wybaczyć własnym dzieciom taką zdradę? Czy samotność jest ceną za niezależność? Może ktoś z was zna podobne historie…