„Kiedy mąż mnie zostawił, zostałam z niczym – nawet z długami”. Moja historia o zaufaniu, zdradzie i walce o siebie
– I co teraz, Anka? – zapytał Marek, nie patrząc mi w oczy. Stał w progu naszego mieszkania, trzymając w ręku walizkę. Był środek stycznia, a za oknem padał śnieg, który tłumił dźwięki miasta. W powietrzu wisiała cisza, ciężka jak ołów.
– Co masz na myśli? – odpowiedziałam cicho, choć w środku krzyczałam. Przecież jeszcze wczoraj planowaliśmy wakacje nad morzem. Jeszcze wczoraj śmiał się do mnie przy kolacji.
– Muszę odejść. To nie ma sensu. Znalazłem kogoś… – powiedział szybko, jakby chciał mieć to już za sobą.
Poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu. W głowie miałam tylko jedno pytanie: jak to możliwe? Przecież całe życie poświęciłam dla niego.
Kiedy zaczynaliśmy, nie mieliśmy nic. On – wielkie marzenia, ja – zapał i wiarę w nas. Byliśmy młodzi, zakochani i pewni, że razem damy radę. Marek chciał otworzyć własną firmę – małą działalność usługową. Ja powiedziałam, że mu pomogę, choć sama właśnie skończyłam studia ekonomiczne i mogłam pójść inną drogą. Ale zamiast kariery, wybrałam wspólny biznes.
Na początku było ciężko. Pracowaliśmy po nocach, liczyliśmy każdy grosz. Ja prowadziłam księgowość, pisałam oferty, odbierałam telefony od klientów. Marek jeździł na spotkania, rozmawiał z kontrahentami. Wszystko robiliśmy razem – bez umów, bez wynagrodzenia dla mnie. „Jesteśmy rodziną, po co nam papierki?” – powtarzał Marek.
Rodzina patrzyła na mnie z politowaniem. Mama mówiła: „Anka, zabezpiecz się jakoś. Nie wiadomo, co będzie.” Ale ja ufałam Markowi bezgranicznie. Wierzyłam, że jesteśmy drużyną.
Firma rosła. Z małego biura na obrzeżach Warszawy przenieśliśmy się do większego lokalu w centrum. Zatrudniliśmy pierwszych pracowników. Marek coraz częściej wyjeżdżał na delegacje. Ja zostawałam w domu z dziećmi i papierami.
Z czasem zaczęły pojawiać się pierwsze rysy. Marek wracał późno, był rozdrażniony. Coraz częściej słyszałam: „Nie rozumiesz mnie”, „Nie doceniasz tego, co robię”. A przecież to ja trzymałam wszystko w ryzach – dom, dzieci, firmę.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie księgowa:
– Pani Anno, są zaległości w ZUS-ie i urzędzie skarbowym. Trzeba to szybko uregulować.
Zamarłam. Przecież Marek mówił, że wszystko jest pod kontrolą. Zaczęłam przeglądać dokumenty i odkryłam, że firma ma długi na ponad sto tysięcy złotych. Wzięte kredyty były na nasze wspólne nazwisko.
Kiedy zapytałam Marka o wyjaśnienia, wzruszył ramionami:
– Musiałem ratować firmę. Nie rozumiesz tego.
Zaczęły się kłótnie. Coraz częściej czułam się samotna w tym wszystkim. On miał swoje życie – spotkania biznesowe, wyjazdy służbowe, a ja… ja miałam tylko obowiązki.
Aż przyszedł ten dzień – dzień walizki w drzwiach i słów: „Znalazłem kogoś”.
Po jego odejściu zostałam sama z dwójką dzieci i stertą niezapłaconych rachunków. Rodzina Marka odwróciła się ode mnie całkowicie. „To twoja wina, nie umiałaś go zatrzymać” – usłyszałam od teściowej.
Przez pierwsze tygodnie żyłam jak w transie. Nie spałam po nocach, płakałam ukradkiem do poduszki, żeby dzieci nie widziały. Bałam się przyszłości – jak spłacę długi? Jak utrzymam dom?
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Magda – moja przyjaciółka ze studiów:
– Anka, musisz coś zrobić dla siebie! Przecież jesteś świetna z ekonomii! Pomogę ci napisać CV.
Zebrałam się w sobie i zaczęłam szukać pracy. Na rozmowach kwalifikacyjnych czułam się jak oszustka – przez lata pracowałam bez umowy, bez wynagrodzenia, bez żadnych papierów potwierdzających moje doświadczenie.
W końcu dostałam pracę jako księgowa w małej firmie transportowej na Pradze. Nie było łatwo – musiałam pogodzić pracę z opieką nad dziećmi i spłatą długów. Każdy dzień był walką o przetrwanie.
Marek pojawiał się tylko wtedy, gdy musiał podpisać jakieś papiery albo odebrać dzieci na weekend. Nigdy nie zapytał, jak sobie radzę. Nigdy nie przeprosił za to, co zrobił.
Najgorsze były święta – kiedy dzieci pytały: „Mamo, dlaczego tata nie mieszka już z nami?” Nie umiałam im odpowiedzieć inaczej niż: „Tata musiał wyjechać do pracy”.
Po roku zaczęłam powoli wychodzić na prostą. Spłaciłam część długów, dzieci przyzwyczaiły się do nowej rzeczywistości. Zaczęłam znów wierzyć w siebie.
Czasem spotykam Marka na mieście – zawsze elegancki, uśmiechnięty u boku nowej partnerki. Patrzy na mnie z obojętnością.
Często zastanawiam się: czy warto było tak ślepo ufać? Czy naprawdę bycie „drużyną” oznacza rezygnację z siebie? Może powinnam była słuchać mamy i zadbać o własne bezpieczeństwo?
A wy? Czy myślicie, że miłość usprawiedliwia wszystko? Czy można jeszcze zaufać komuś po takim upadku?