Mąż wyszedł po chleb i nie wrócił. Po latach odkryłam prawdę, która rozdarła mi serce na nowo.

— Michał, długo jeszcze? — zawołałam z kuchni, mieszając herbatę.

— Zaraz, tylko buty założę! — odpowiedział z przedpokoju. To jego „zaraz” zawsze znaczyło kwadrans. Uśmiechnęłam się pod nosem. Wyszedł po chleb do osiedlowego sklepu, zostawiając kubek z niedopitą herbatą na stole i telefon podpięty do ładowarki przy gniazdku. Zawsze zapominał go zabrać.

Czekałam, jak się czeka na windę, która jedzie z najwyższego piętra: z napięciem, ale bez paniki. Dziesięć minut. Trzydzieści. Godzina. Zaczęłam się niepokoić dopiero wtedy, gdy zadzwoniłam do niego po raz trzeci, a telefon odezwał się w pustym mieszkaniu.

— Może spotkał kogoś znajomego? — próbowałam się uspokoić. Ale przecież nie zabrał telefonu. Nie miał portfela. Tylko klucze i kurtkę.

Minęły dwie godziny. Wyszłam na klatkę schodową, zeszłam na dół i przeszłam trasę do sklepu. Nigdzie go nie było. Skleparka, pani Basia, pokręciła głową: — Nie widziałam go dziś wcale.

Wróciłam do pustego mieszkania. Zrobiło się ciemno, a ja siedziałam na kanapie wpatrzona w drzwi, jakby miały się zaraz otworzyć. Przez całą noc nie zmrużyłam oka.

Następnego dnia zgłosiłam zaginięcie na policji. Funkcjonariusz spisał zeznania bez emocji, jakby to była kolejna sprawa do odhaczenia.

— Proszę czekać na kontakt — powiedział.

Czekałam. Dni zamieniły się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Michał nie wracał. Nie było żadnych śladów, żadnych wiadomości, żadnych cieni nadziei.

Rodzina zaczęła szeptać za moimi plecami. Mama mówiła: — Może miał kogoś? Może uciekł?

Brat Michała patrzył na mnie podejrzliwie: — Na pewno nie pokłóciliście się?

Nie pokłóciliśmy się. Byliśmy zwyczajnym małżeństwem z dziesięcioletnim stażem, bez dzieci, z kredytem na mieszkanie i planami na wakacje nad morzem.

Przez pierwsze miesiące żyłam jak w zawieszeniu. Chodziłam do pracy, gotowałam obiady dla jednej osoby, prałam jego koszule, jakby miał wrócić lada dzień. Każdy dźwięk klucza w zamku sąsiadów sprawiał, że serce podskakiwało mi do gardła.

Po roku zaczęłam powoli godzić się z myślą, że Michał nie wróci. Zostawił mnie bez słowa wyjaśnienia, bez pożegnania, bez zamknięcia sprawy.

Przez kolejne lata nauczyłam się żyć sama. Zmieniłam pracę, sprzedałam mieszkanie i wynajęłam kawalerkę na obrzeżach Warszawy. Znajomi powoli przestali pytać o Michała. Rodzina przestała dzwonić tak często.

Ale ja nigdy nie przestałam szukać odpowiedzi.

Pewnego dnia, po siedmiu latach od jego zniknięcia, dostałam list polecony. Nadawcą był adwokat z Krakowa. W środku znalazłam kopertę zaadresowaną moim nazwiskiem panieńskim i krótką notatkę: „Proszę o kontakt w sprawie spadku po Michale Nowaku.”

Serce mi stanęło. Spadek? Michał żyje?

Zadzwoniłam pod podany numer. Po drugiej stronie odezwała się kobieta o zimnym głosie:

— Dzień dobry, mecenas Anna Kwiatkowska. Pani mąż zmarł pół roku temu w Krakowie. Zostawił testament.

— Jak to…? — głos mi się załamał.

— Proszę przyjechać do kancelarii. Wszystko wyjaśnię na miejscu.

Pojechałam do Krakowa następnego dnia. W kancelarii czekała na mnie kobieta w średnim wieku i młoda dziewczyna o jasnych włosach.

— To jest Zuzanna — przedstawiła ją mecenas Kwiatkowska. — Córka państwa męża.

Zamarłam.

— To niemożliwe…

Zuzanna spuściła wzrok.

— Michał był moim ojcem — powiedziała cicho. — Mieszkał z nami od siedmiu lat.

Zrobiło mi się słabo.

— Ale… przecież…

Mecenas podała mi kopertę z listem od Michała. Drżącymi rękami otworzyłam ją i zaczęłam czytać:

„Kasiu,

Przepraszam Cię za wszystko. Nie miałem odwagi powiedzieć Ci prawdy w oczy. Poznałem Magdę kilka miesięcy przed moim odejściem. Byłem tchórzem — nie potrafiłem zakończyć naszego małżeństwa uczciwie. Kiedy dowiedziałem się o ciąży Magdy, poczułem się odpowiedzialny za nowe życie. Nie chciałem Cię ranić, ale wiem, że zraniłem Cię najbardziej jak mogłem — milczeniem i ucieczką.

Wiem, że nie zasługuję na przebaczenie. Chciałem tylko prosić Cię o jedno: nie obwiniaj siebie. To była wyłącznie moja decyzja i mój błąd.”

List upadł mi z rąk.

Zuzanna patrzyła na mnie ze łzami w oczach:

— Przepraszam…

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przez siedem lat żyłam w kłamstwie i niepewności, a odpowiedź była tak prosta i tak okrutna zarazem.

Wróciłam do Warszawy inną osobą. Próbowałam poukładać sobie wszystko na nowo: wspomnienia, żal, poczucie winy i gniew.

Czasem zastanawiam się: czy lepiej byłoby wiedzieć od razu? Czy prawda zawsze jest lepsza od niewiedzy? Czy można wybaczyć komuś taką zdradę?

A Wy? Co byście zrobili na moim miejscu?