„Myśleli, że jestem tylko moim adresem” – Wyznanie warszawskiej ciotki
– Znowu przyszłaś bez zapowiedzi, Daria? – zapytałam, ledwo otwierając drzwi. Stała na klatce schodowej z uśmiechem, który znałam od dziecka, ale dziś był inny – wyrachowany, nieco zbyt szeroki. – Ciociu, przecież zawsze mówisz, że jesteś sama i cieszysz się z odwiedzin – odpowiedziała, wchodząc do środka bez zaproszenia.
Zamknęłam drzwi i przez chwilę patrzyłam na jej płaszcz, który rzuciła na moje ulubione krzesło. W kuchni zaparzyłam herbatę, próbując uspokoić drżenie rąk. Od kilku miesięcy Daria przychodziła coraz częściej. Najpierw przynosiła ciastka, potem zaczęła wypytywać o moje zdrowie, o to, czy nie jest mi za ciężko samej. Ale ja nie byłam głupia. Pracowałam trzydzieści lat w bibliotece na Tamce – widziałam ludzi i ich intencje lepiej niż niejeden psycholog.
– Ciociu, a nie myślałaś, żeby sprzedać to mieszkanie i przeprowadzić się gdzieś bliżej nas? – zapytała nagle, mieszając herbatę tak energicznie, że łyżeczka uderzała o porcelanę. – Przecież tu jest tyle schodów, a ty już nie masz dwudziestu lat.
Poczułam ukłucie w żołądku. To nie był pierwszy raz, kiedy ktoś z rodziny poruszał ten temat. Moja siostra, Teresa, dzwoniła ostatnio coraz częściej: „Może byś pomyślała o domu spokojnej starości? Tam masz opiekę, a mieszkanie można by sprzedać. Daria z mężem szukają czegoś większego…”
Wiedziałam, do czego to zmierza. Dla nich nie byłam już ciotką Anią – byłam adresem w centrum Warszawy, kluczem do lepszego życia. Przez lata byłam dla nich niewidzialna: cicha bibliotekarka z Powiśla, która nie wyszła za mąż i nie miała dzieci. Teraz nagle wszyscy chcieli być blisko mnie.
– Daria, czy ty naprawdę myślisz, że ja nie wiem, o co wam chodzi? – zapytałam cicho. Spojrzała na mnie z udawaną niewinnością.
– O co ci chodzi, ciociu? Martwimy się o ciebie! – powiedziała z przesadnym współczuciem.
– Martwicie się o mieszkanie – odpowiedziałam stanowczo. – O to, co po mnie zostanie.
Przez chwilę w kuchni panowała cisza. Słyszałam tylko tykanie starego zegara po dziadku. Daria spuściła wzrok.
– To nie tak… Po prostu chcemy dla ciebie dobrze – wymamrotała.
Wiedziałam jednak swoje. Po jej wyjściu długo siedziałam przy stole i patrzyłam na ściany pełne książek. Każda półka była jak rozdział mojego życia: młodość spędzona na czytaniu wierszy Szymborskiej, pierwsza praca w bibliotece, samotne wieczory z powieściami Tokarczuk. Przez lata nauczyłam się być sama ze sobą i nigdy nie czułam się przez to gorsza.
Ale teraz samotność zaczęła mieć inny smak – smak podejrzeń i rozczarowania. Zaczęłam analizować każde słowo Teresy i Darii. Ich telefony były coraz bardziej natarczywe: „Może byś przyszła na niedzielny obiad?”, „A może potrzebujesz pomocy przy zakupach?”. Kiedy raz odmówiłam spotkania, Teresa obraziła się na dwa tygodnie.
Pewnego wieczoru zadzwonił telefon. To była Teresa.
– Aniu, musimy poważnie porozmawiać – powiedziała bez przywitania. – Daria z mężem mają kredyt na głowie. Ty siedzisz sama w tym wielkim mieszkaniu…
– I co? Mam im oddać klucze? – przerwałam jej ostro.
– Nie przesadzaj! Ale mogłabyś pomyśleć o rodzinie. Przecież jesteśmy twoją jedyną rodziną!
Poczułam łzy pod powiekami. Czy naprawdę byłam dla nich tylko mieszkaniem? Adresem do podziału?
Następnego dnia poszłam do pracy wcześniej niż zwykle. W bibliotece czułam się bezpiecznie – tu nikt nie oceniał mnie przez pryzmat majątku. Koleżanka z pracy, pani Basia, zauważyła moją ponurą minę.
– Coś się stało? – zapytała delikatnie.
Opowiedziałam jej wszystko: o nachalnych wizytach Darii, o telefonach Teresy, o tym, jak czuję się osaczona we własnym domu.
– Aniu, musisz postawić granice – powiedziała stanowczo Basia. – To twoje życie i twoje mieszkanie. Nie pozwól im decydować za ciebie.
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Po powrocie do domu usiadłam przy biurku i napisałam list do Teresy:
„Droga Tereso,
Zawsze byłam dla was tą cichą ciotką z książkami. Ale mam swoje życie i swoje decyzje. Nie zamierzam sprzedawać mieszkania ani przeprowadzać się do domu opieki. Proszę was o szacunek dla mojej niezależności.”
Nie miałam odwagi zadzwonić – wysłałam list pocztą. Przez kilka dni panowała cisza. Nikt nie dzwonił, nikt nie pukał do drzwi.
W końcu przyszła odpowiedź od Teresy: krótka wiadomość SMS-em: „Rozumiem twoją decyzję. Ale pamiętaj, że rodzina powinna trzymać się razem.”
Czy naprawdę rodzina powinna trzymać się razem za wszelką cenę? Czy więzy krwi dają prawo do naruszania cudzych granic?
Od tamtej pory jestem ostrożniejsza. Spotykam się z Darią i Teresą rzadziej i na własnych warunkach. Czasem czuję żal – za utraconą bliskością, za tymi wszystkimi niedopowiedzianymi słowami. Ale po raz pierwszy od lat czuję też dumę z siebie.
Czy samotność jest gorsza od życia w cieniu cudzych oczekiwań? Czy warto poświęcić własny spokój dla rodzinnej lojalności? Może czasem trzeba być egoistą… żeby naprawdę być sobą.