„Nazywali mnie ciocią, ale patrzyli tylko na mój adres”: Jak bliscy zamienili się w obcych przez jedno mieszkanie
– Ciociu, a może zrobię ci herbaty? – zapytała Ania, stawiając na stole filiżanki, które pamiętały jeszcze czasy mojej mamy. Jej głos był miękki, ale w oczach widziałam coś nowego – cień niecierpliwości, może nawet wyrachowania. Przez chwilę poczułam się jak aktorka w kiepskim serialu: starsza pani, która nie zauważa, że świat wokół niej się zmienia.
Zawsze byłam tą spokojną ciocią. Pracowałam w bibliotece przez trzydzieści lat, znałam każdy zakamarek tej kamienicy w centrum miasta. Miałam swoje rytuały: herbata o siedemnastej, radio grające cicho w tle, zapach starych książek. Mieszkałam sama w trzypokojowym mieszkaniu z wysokimi sufitami i skrzypiącym parkietem. Dla innych to był luksus – dla mnie po prostu dom.
Ania zaczęła mnie odwiedzać częściej po śmierci mojej siostry. Najpierw przynosiła ciasto, potem pomagała mi z zakupami. Byłam wdzięczna – czułam się potrzebna. Ale z czasem rozmowy zaczęły schodzić na temat mieszkania.
– Ciociu, nie boisz się tu sama mieszkać? Tyle pokoi… Może powinnaś pomyśleć o czymś mniejszym? Albo… – zawiesiła głos i spojrzała na mnie badawczo.
– Dobrze mi tu – odpowiedziałam krótko. – To mój dom.
Wiedziałam, do czego zmierza. W rodzinie zawsze mówiło się, że „ciocia Jadzia ma mieszkanie w centrum”. Kiedyś to była anegdota, teraz brzmiało jak wyrok.
Pewnego dnia Ania przyszła z mężem. Zrobiliśmy herbatę, usiedliśmy w salonie. Marek był uprzejmy, ale czułam napięcie.
– Wie pani, ciociu – zaczął – my z Anią mamy trochę problemów mieszkaniowych. Wynajmujemy kawalerkę na obrzeżach, a tu… takie piękne mieszkanie stoi prawie puste.
– To nie jest puste mieszkanie – przerwałam mu ostrożnie. – Tu jest moje życie.
Ania spuściła wzrok. – Ciociu, my tylko pytamy… Może moglibyśmy zamieszkać razem? Pomagalibyśmy ci, a ty nie byłabyś sama.
Wtedy poczułam pierwszy raz ukłucie strachu. Czy naprawdę chcą mi pomóc? Czy tylko patrzą na mój adres?
Od tamtej pory zaczęły się drobne uwagi: „A może oddasz nam jeden pokój?”, „Może spiszemy umowę darowizny?”, „Przecież i tak nie masz dzieci”. Każda rozmowa była coraz trudniejsza. Zaczęłam zamykać drzwi na dwa zamki.
Któregoś dnia znalazłam w kuchni dokumenty przygotowane do podpisu – „umowa dożywocia”. Ania tłumaczyła się potem: – To tylko tak na wszelki wypadek, żebyś miała pewność…
Zadzwoniłam do kuzynki Basi. – Basia, czy ja zwariowałam? Czy oni naprawdę chcą mnie oszukać?
Basia milczała chwilę. – Jadzia… Oni zawsze patrzyli na twoje mieszkanie jak na wygraną na loterii. Ale ty musisz zdecydować, co jest dla ciebie ważne.
Przez kilka nocy nie mogłam spać. Wspominałam dzieciństwo z moją siostrą, nasze wspólne święta, śmiech Ani jako dziecka. Czy naprawdę mogłabym uwierzyć, że teraz liczy się tylko majątek?
W końcu zaprosiłam Anię na rozmowę.
– Aniu, powiedz mi szczerze: gdybym nie miała tego mieszkania, czy nadal byś mnie odwiedzała?
Zawahała się. – Ciociu… Oczywiście…
– Nie kłam mi. Proszę.
Wtedy zobaczyłam w jej oczach łzy. – Przepraszam, ciociu. My naprawdę mamy ciężko… Ale może rzeczywiście przesadziliśmy.
Nie odpowiedziałam. Wstałam i poszłam do kuchni zrobić herbatę – tym razem tylko dla siebie.
Od tamtej pory Ania przestała przychodzić tak często. Marek już w ogóle się nie pojawiał. Zostałam sama ze swoim mieszkaniem i wspomnieniami.
Czasem myślę: czy lepiej być samotnym w swoim domu niż otoczonym przez ludzi, którzy widzą we mnie tylko klucz do lepszego życia? Czy rodzina to jeszcze rodzina, jeśli patrzy tylko na twój adres?
A wy? Zaufalibyście jeszcze raz komuś bliskiemu po takim doświadczeniu?