Niewidzialna matka – Wigilia, której nie zapomnę
– Mamo, gdzie są pierogi?! – krzyknął Kuba z salonu, gdzie telewizor już wygrywał pierwsze takty „Kevina samego w domu”. Jego głos był ostry, niecierpliwy, jakby zamawiał coś w barze szybkiej obsługi, a nie wołał własną matkę w Wigilię.
Stałam przy kuchennym blacie, ręce mi drżały od ciężaru garnka z barszczem. Stół już nakryty: śnieżnobiały obrus, porcelana po babci, świece, które zawsze zapalam jako ostatnia. Wszystko na swoim miejscu. Tylko ja czułam się nie na miejscu.
– Zaraz przyniosę! – odpowiedziałam, ale mój głos zginął w gwarze telewizora i rodzinnych rozmów. Mój mąż, Tomek, właśnie dyskutował z naszym synem o tym, kto wygra ligę mistrzów. Teściowa, pani Halina, siedziała w kącie i cicho komentowała: „Za moich czasów to Wigilia wyglądała inaczej…”
Zawsze byłam tą, która wszystko ogarnia. Ja pamiętałam o urodzinach, ja prasowałam Tomkowi koszule, ja organizowałam wakacje nad Bałtykiem albo w Zakopanem. Ja znosiłam kąśliwe uwagi teściowej i fochy dzieci. Ja nigdy nie narzekałam.
Ale dziś… dziś coś we mnie pękło. Patrzyłam na rodzinę – na męża, który nigdy nie pyta, jak się czuję; na dzieci, które przychodzą tylko wtedy, gdy czegoś potrzebują; na teściową, której nigdy nic nie pasuje – i poczułam się niewidzialna. Jak duch we własnym domu.
– Mamo! No ile można czekać?! – Kuba był coraz bardziej zniecierpliwiony.
Wzięłam głęboki oddech i z drżącymi rękami wyniosłam pierogi do salonu. Postawiłam je na stole. Nikt nawet na mnie nie spojrzał. Nikt nie powiedział „dziękuję”. Po prostu zaczęli nakładać sobie jedzenie, jakby pojawiło się tam samo z siebie.
– Dobre są – mruknął Tomek pod nosem, ale już przewijał coś w telefonie.
Potem przyszła pora na prezenty. Wszyscy rozpakowywali paczki z ekscytacją. Kuba dostał ode mnie wymarzone słuchawki – odkładałam na nie przez kilka miesięcy. Ola – nowy zapach perfum. Tomek – elektryczną maszynkę do golenia. Teściowej własnoręcznie wydziergałam szalik. Wszyscy się cieszyli… albo przynajmniej tak udawali.
Ja dostałam kubek z napisem „Najlepsza Mama na świecie”. Ola wręczyła mi go z uśmiechem: – Tobie to wystarczy, prawda? – zażartowała. Uśmiechnęłam się… ale w środku płakałam.
Wieczorem rodzina się rozeszła: Ola poszła do koleżanki na imprezę, Kuba zamknął się w pokoju z konsolą, Tomek usiadł przed telewizorem oglądać mecz. Ja zostałam sama w kuchni. Wśród sterty brudnych naczyń.
Usiadłam przy stole. Patrzyłam na światło świec. Przypomniały mi się dawne święta: kiedy dzieci były małe, kiedy Tomek jeszcze tak po prostu mnie przytulał, kiedy pani Halina pomagała mi lepić uszka do barszczu. Gdzie to wszystko się podziało? Gdzie podziałam się ja?
Łzy spływały mi po policzkach bezgłośnie. Nie chciałam płakać – przecież muszę być silna! Zawsze powtarzałam sobie: „Jeszcze trochę wytrzymam. Jeszcze jedno święto. Jeszcze jeden uśmiech.” Ale jak długo można tak żyć?
Następnego ranka Ola rzuciła tylko: – Mamo, skończyło się mleko.
Wstałam od stołu. Spojrzałam jej prosto w oczy – pierwszy raz od dawna naprawdę uważnie.
– Wiesz co? Idź sama do sklepu. Dziś odpoczywam.
Ola była zaskoczona. Tomek też spojrzał na mnie pytająco.
– Coś się stało? – zapytał cicho.
– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze – chyba po prostu zmęczyło mnie to ciągłe spełnianie oczekiwań wszystkich wokół.
Zapadła cisza. Po raz pierwszy poczułam, że naprawdę mnie słuchają.
Teraz znów siedzę przy tym stole i myślę: ile matek w Polsce czuje się tak jak ja? Ile z nas jest niewidzialnych? I kiedy wreszcie zaczniemy widzieć siebie nawzajem?