Oddałam wszystko, by spłacić długi teściowej. Czy straciłam własne dziecko?
– Mamo, dlaczego znowu nie przyjdziesz na mój występ? – głos Antka drżał, a ja poczułam, jak ściska mnie w gardle. Stałam w kuchni, ściskając telefon, a na kuchence kipiała zupa, której i tak nikt nie miał ochoty jeść.
– Kochanie, muszę coś załatwić z babcią Haliną. Obiecuję, że następnym razem będę – odpowiedziałam, choć sama nie wierzyłam w swoje słowa.
To był już trzeci raz w tym miesiącu, kiedy zawiodłam własnego syna. Wszystko przez długi mojej teściowej. Halina zadzwoniła do mnie pewnego wieczoru, płacząc i szlochając tak głośno, że przez chwilę myślałam, że coś się stało z jej sercem.
– Marto, oni mnie zabiją! Komornik był dziś u mnie! Zabrali mi telewizor! Co ja zrobię? – krzyczała do słuchawki.
Mój mąż, Tomek, siedział wtedy obok mnie na kanapie i udawał, że nie słyszy. Od miesięcy unikał rozmów o matce i jej problemach finansowych. To ja byłam tą „rozsądną”, tą „odpowiedzialną”, która zawsze znajdowała rozwiązanie.
Mieliśmy dwa mieszkania: moje dwupokojowe na Pradze, które odziedziczyłam po babci Zosi, i jego kawalerkę na Mokotowie po ojcu. Nasze mieszkanie wynajmowaliśmy młodej parze, a z kawalerki szły większe pieniądze – lokalizacja robiła swoje. Dzięki temu mogliśmy spłacać kredyt na samochód i odkładać na wakacje dla Antka.
Ale kiedy Halina zaczęła tonąć w długach po śmierci swojego partnera – hazardzisty, wszystko się posypało. Najpierw były drobne pożyczki: „Marto, pożycz mi dwieście złotych do pierwszego”. Potem przyszły wezwania do zapłaty i groźby komornika.
Tomek zamykał się w sobie coraz bardziej. – To nie nasz problem – powtarzał. Ale ja nie potrafiłam przejść obojętnie obok cierpienia drugiego człowieka. Zwłaszcza matki mojego męża.
Zaczęłam płacić jej rachunki z naszych oszczędności. Potem przyszła decyzja: musimy sprzedać jedno z mieszkań. Tomek nie chciał słyszeć o sprzedaży swojej kawalerki. – To jedyna rzecz, jaka mi została po ojcu – mówił z wyrzutem.
Więc sprzedałam swoje mieszkanie. Pieniądze poszły na spłatę długów Haliny i wynajęcie jej małego pokoju na obrzeżach miasta. My zostaliśmy w wynajmowanym mieszkaniu na Ursynowie.
Antek coraz częściej zamykał się w swoim pokoju. Przestał opowiadać mi o szkole, przestał zapraszać kolegów do domu. Pewnego dnia znalazłam pod jego poduszką list:
„Mamo, dlaczego zawsze pomagasz babci, a nie masz czasu dla mnie? Czuję się niewidzialny.”
Poczułam się jak najgorsza matka świata. Ale nie mogłam już cofnąć czasu ani decyzji.
Halina zamieszkała w wynajętym pokoju i dzwoniła codziennie: – Marto, nie mam na leki… Marto, sąsiadka mnie okradła… Marto, przyjedź natychmiast!
Tomek coraz częściej wychodził z domu bez słowa. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać, tylko wzruszał ramionami:
– Sama tego chciałaś. Ja ci mówiłem.
W pracy zaczęłam popełniać błędy. Szefowa wezwała mnie na rozmowę:
– Marta, co się z tobą dzieje? Zawsze byłaś sumienna…
Nie potrafiłam odpowiedzieć. W głowie miałam tylko głos Antka i Haliny.
Pewnego wieczoru Antek wrócił do domu z rozciętą wargą. – Co się stało?! – krzyknęłam przerażona.
– Nic… Po prostu przewróciłem się na boisku – burknął i zamknął się w łazience.
Dopiero później dowiedziałam się od sąsiadki, że chłopcy wyśmiewali go za to, że „jego matka jest od pomagania wszystkim tylko nie jemu”.
Zrozumiałam wtedy, że straciłam coś znacznie cenniejszego niż mieszkanie czy pieniądze. Straciłam więź z własnym dzieckiem.
Wieczorem usiadłam przy jego łóżku i próbowałam rozmawiać:
– Antek… Wiem, że cię zawiodłam. Przepraszam cię za to wszystko…
Odwrócił się do ściany i nic nie powiedział.
Tomek wyprowadził się dwa tygodnie później. Zostawił mi tylko krótką wiadomość: „Nie potrafię już tak żyć”.
Zostałam sama z poczuciem winy i pytaniem: czy naprawdę warto było poświęcić wszystko dla kogoś, kto nigdy nie doceni mojej pomocy?
Dziś patrzę na zdjęcie Antka sprzed kilku lat i pytam siebie: czy można naprawić to, co się zepsuło? Czy jeszcze kiedyś odzyskam syna? Co wy byście zrobili na moim miejscu?