Prośba na progu: Jak jedno pukanie do drzwi odmieniło moje życie
– Mamo, nie płacz już, proszę… – szeptałam, ściskając jej wychudzoną dłoń. W pokoju pachniało lekarstwami i wilgocią. Brat, Pawełek, spał skulony na wersalce, a ja czułam, jak narasta we mnie panika. W lodówce – światło i resztka margaryny. W portfelu – dwadzieścia złotych. A przecież trzeba kupić leki, zapłacić za prąd…
– Iwonka, nie martw się o mnie… – mama próbowała się uśmiechnąć, ale jej oczy były pełne łez i bólu. – Jakoś damy radę.
Nie wierzyłam już w to „jakoś”. Od śmierci taty wszystko się posypało. Mama zachorowała, a ja rzuciłam studia, żeby pracować w sklepie spożywczym na osiedlu. Ale nawet to nie wystarczało. Każdego dnia czułam się coraz bardziej bezradna i upokorzona.
Tego ranka Pawełek miał gorączkę. Mama kaszlała krwią. Wiedziałam, że nie mogę już dłużej udawać bohaterki. Potrzebowałam pomocy. Ale od kogo?
Wtedy przypomniałam sobie o panu Kwiatkowskim – naszym sąsiedzie z naprzeciwka. Zawsze elegancki, z drogim samochodem pod domem. Ludzie mówili, że jest zimny i wyniosły, ale ja widziałam, jak czasem pomagał starszym sąsiadkom z zakupami. Może… może on?
Z bijącym sercem wyszłam na klatkę schodową. Każdy krok był jak walka z własną dumą. „Nie proś nikogo o litość” – powtarzał mi kiedyś tata. Ale tata już nie żył.
Zapukałam. Drzwi otworzyły się niemal natychmiast.
– Dzień dobry, panie Kwiatkowski… Przepraszam, że przeszkadzam…
Spojrzał na mnie spod okularów. W jego oczach nie było ani cienia uśmiechu.
– Słucham?
– Ja… Przepraszam… Moja mama jest bardzo chora… Bratu też się pogorszyło… Nie mamy już pieniędzy na leki… Czy mógłby mi pan pożyczyć trochę pieniędzy? Oddam wszystko, przysięgam…
Cisza trwała wieczność. Czułam, jak płoną mi policzki ze wstydu.
– Iwona, prawda? – zapytał w końcu. Skinęłam głową.
– Wejdź.
Weszłam do środka. Jego mieszkanie było jak z innego świata: jasne, przestronne, pachnące kawą i świeżością. Przez chwilę poczułam się jeszcze bardziej obca i mała.
– Usiądź – wskazał fotel. – Ile potrzebujesz?
Zająknęłam się:
– Pięćset złotych… Na leki i jedzenie…
Wyjął portfel i bez słowa odliczył banknoty. Podał mi je przez stół.
– Dziękuję… Oddam wszystko do końca miesiąca…
– Nie musisz się tłumaczyć – przerwał mi chłodno. – Ale mam jeden warunek.
Zamarłam.
– Jaki?
– Chcę zobaczyć twoją mamę. I twojego brata. Chcę wiedzieć, komu pomagam.
Zgodziłam się bez wahania. Zaprowadziłam go do naszego mieszkania. Mama była zaskoczona jego wizytą, ale przywitała go uprzejmie mimo słabości.
Pan Kwiatkowski rozmawiał z nią długo – o chorobie, o lekarzach, o tym, jak sobie radzimy. Zapytał Pawła o szkołę i marzenia. Słuchał uważnie, czasem zadawał trudne pytania.
Kiedy wychodził, powiedział tylko:
– Jutro tu wrócę.
Następnego dnia przyniósł torby z jedzeniem i lekarstwami. Zorganizował wizytę lekarki domowej dla mamy. Pomógł mi znaleźć dodatkową pracę – sprzątanie jego biura dwa razy w tygodniu.
Ale nie wszyscy byli wdzięczni za tę pomoc.
Wieczorem mama wybuchła płaczem:
– Iwona! Jak mogłaś? Prosić obcego człowieka o pieniądze? Co on sobie teraz o nas pomyśli? Że jesteśmy żebrakami?
– Mamo! Nie miałam wyjścia! Chciałam ci pomóc!
– Pomoc? A może on będzie teraz czegoś oczekiwał? Ludzie nie dają nic za darmo!
Zamilkłam. Sama się tego bałam.
Pawełek był inny:
– Siostra, fajny ten pan Kwiatkowski. Dał mi książkę o astronomii! Może kiedyś będę taki jak on?
Wkrótce plotki rozeszły się po klatce schodowej. Sąsiadka spod piątki szepnęła mi na schodach:
– Uważaj na tego Kwiatkowskiego… Tacy bogaci zawsze czegoś chcą w zamian…
Czułam się coraz bardziej osaczona przez podejrzenia innych i własny wstyd.
Któregoś dnia pan Kwiatkowski poprosił mnie na rozmowę do swojego mieszkania.
– Iwona – zaczął poważnie – wiem, że ludzie gadają różne rzeczy. Ale ja nie chcę niczego w zamian poza jednym: żebyście kiedyś pomogli komuś innemu tak, jak ja wam teraz pomagam.
Patrzyłam na niego zdumiona.
– Dlaczego pan to robi?
Uśmiechnął się smutno:
– Bo kiedyś też byłem w waszej sytuacji. I ktoś mi wtedy pomógł.
Wyszłam od niego z ciężarem lżejszym o połowę. Ale mama długo nie mogła pogodzić się z tym, że przyjęłyśmy pomoc od obcego człowieka.
Minęły miesiące. Mama powoli wracała do zdrowia, Pawełek znów się uczył i śmiał. Ja pracowałam coraz więcej i zaczęłam odkładać pieniądze na powrót na studia.
Ale coś we mnie pękło tamtego dnia na progu pana Kwiatkowskiego. Zrozumiałam, że czasem trzeba przełamać własną dumę i zaufać drugiemu człowiekowi – nawet jeśli to boli.
Dziś często myślę: czy gdybym wtedy nie zapukała do tych drzwi, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy naprawdę warto tak kurczowo trzymać się dumy? A może czasem największą siłą jest umieć poprosić o pomoc?