Tajemnica mojego nazwiska: Jak jedno badanie DNA rozbiło naszą rodzinę
– Mamo, dlaczego nigdy nie pokazujesz mi zdjęć z twojego dzieciństwa? – zapytałam pewnego wieczoru, kiedy siedziałyśmy razem w kuchni, a zapach pieczonych jabłek mieszał się z ciszą, która od lat wisiała między nami.
Mama spojrzała na mnie z niepokojem, jakby moje pytanie było niebezpieczne. – Nie wszystkie wspomnienia są warte tego, żeby je odkurzać – odpowiedziała cicho, odwracając wzrok. Wtedy po raz pierwszy poczułam, że coś jest nie tak. Że w tej rodzinie, w tym domu na warszawskim Mokotowie, jestem tylko gościem, a nie córką.
Od dziecka miałam wrażenie, że nie pasuję. Moje włosy były ciemniejsze niż u reszty rodziny, oczy bardziej zielone niż brązowe. Babcia Zosia zawsze mówiła: „Ty to chyba po listonoszu”, śmiejąc się nerwowo. Ale im byłam starsza, tym mniej mnie to bawiło. W szkole podstawowej dzieci pytały, dlaczego nie mam zdjęć z chrztu ani rodzinnych albumów pełnych wspomnień. Mama zawsze unikała odpowiedzi.
Mój ojciec, Andrzej, był człowiekiem zamkniętym w sobie. Pracował jako kierowca autobusu i wracał do domu późno. Kiedyś próbowałam z nim rozmawiać o przeszłości, ale tylko wzruszył ramionami: – Po co rozdrapywać stare rany?
Wszystko zmieniło się w moje dwudzieste piąte urodziny. Dostałam od przyjaciółki zestaw do badania DNA – taki żart, bo zawsze mówiłam, że jestem „przypadkowym dzieckiem”. Zrobiłam test bez większych oczekiwań. Wyniki przyszły po miesiącu i wtedy świat się zatrzymał.
Nie zgadzało się nic. Ani pochodzenie etniczne, ani pokrewieństwo z mamą i tatą. W systemie pojawiła się za to inna kobieta – Anna Nowak z Krakowa – jako moja najbliższa krewna. Serce waliło mi jak młotem. Przez kilka dni nie mogłam spać. W końcu zebrałam się na odwagę i pojechałam do Krakowa.
Anna otworzyła drzwi zaskoczona moją wizytą. Była do mnie podobna – te same zielone oczy, ten sam kształt ust. – Kim jesteś? – zapytała z niedowierzaniem.
– Nazywam się Wiktoria Kowalska. Twój profil pojawił się jako moja najbliższa krewna w teście DNA…
Anna zbladła. Zaprosiła mnie do środka i zaczęła opowiadać historię, która brzmiała jak scenariusz taniego serialu: dwadzieścia pięć lat temu urodziła córkę w szpitalu na Solcu. Dziecko zniknęło po porodzie – lekarze powiedzieli jej, że zmarło. Nigdy nie pogodziła się z tą stratą.
Wróciłam do Warszawy z głową pełną pytań i sercem rozdartym na pół. Kiedy skonfrontowałam rodziców z wynikami testu i historią Anny, mama rozpłakała się i przyznała do wszystkiego:
– Nie mogliśmy mieć dzieci… Lekarz znał twoją biologiczną matkę. Powiedział nam o dziecku, które „nie ma nikogo”. Zabraliśmy cię do domu… Myślałam, że to dla ciebie lepiej.
Ojciec milczał przez całą rozmowę, a potem wyszedł trzaskając drzwiami.
Przez kolejne tygodnie żyłam jak w transie. Nie wiedziałam, kim jestem – córką ludzi, którzy mnie wychowali czy kobiety, która mnie urodziła? Anna chciała mnie poznać, ale ja nie byłam gotowa na nową rodzinę. Mama błagała o wybaczenie, tłumacząc się strachem i miłością.
W pracy nie mogłam się skupić. Koleżanki zauważyły moją zmianę:
– Coś się stało? Wyglądasz jakbyś widziała ducha.
Nie umiałam im odpowiedzieć.
Pewnego dnia spotkałam się z Anną w kawiarni na Kazimierzu. Rozmawiałyśmy godzinami o wszystkim i o niczym. Była ciepła, ale czułam dystans – jakbyśmy obie bały się zrobić krok za daleko.
W domu mama zaczęła chorować ze stresu. Ojciec przestał się odzywać. Babcia Zosia płakała i powtarzała: „To wszystko przez tamte czasy… przez biedę i głupotę ludzi”.
Zaczęłam chodzić na terapię. Psycholog powiedziała mi: – Masz prawo być wściekła i zagubiona. Ale masz też prawo szukać siebie.
Dziś wiem jedno: nie jestem już tą samą osobą co rok temu. Moja tożsamość rozpadła się na kawałki i próbuję ją poskładać na nowo. Czy wybaczyłam rodzicom? Jeszcze nie wiem. Czy zaakceptowałam Annę? Jeszcze nie potrafię jej nazwać mamą.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: kim naprawdę jestem? Czy można kochać dwie matki naraz? Czy prawda zawsze jest lepsza od kłamstwa? Może wy mi powiecie…