W dzień moich 60. urodzin dostałam od męża papiery rozwodowe

– Co to jest, Andrzej? – zapytałam, patrząc na niego z niedowierzaniem, ściskając w dłoni białą kopertę. W pokoju pachniało jeszcze świeżo upieczonym sernikiem, a na stole stały moje ulubione tulipany. Miałam nadzieję, że ten dzień będzie wyjątkowy – w końcu sześćdziesiąte urodziny obchodzi się tylko raz w życiu. Ale Andrzej nie patrzył mi w oczy. Uśmiechał się dziwnie, jakby był trochę spięty, trochę skrępowany. Myślałam, że to bilety do teatru albo na jakiś weekendowy wyjazd, który planował w tajemnicy. Przez chwilę nawet poczułam się jak młoda dziewczyna, której ukochany szykuje niespodziankę.

Ale kiedy otworzyłam kopertę i zobaczyłam pierwsze słowa – „Pozew o rozwód” – przestałam oddychać. Zamarłam, patrząc na niego, jakby w jednej chwili stał się dla mnie zupełnie obcym człowiekiem. Przez głowę przelatywały mi setki myśli: czy to żart? Może jakaś pomyłka? Ale nie, Andrzej był poważny. Wstał od stołu i zaczął mówić coś o tym, że „tak będzie lepiej”, że „od dawna się mijamy”, że „zasługujemy na szczęście”.

– Zasługujemy na szczęście? – powtórzyłam głucho. – Po czterdziestu latach małżeństwa? Po tym wszystkim, co razem przeszliśmy?

Nie odpowiedział. Patrzył gdzieś w bok, jakby bał się mojego wzroku. Poczułam, jak serce wali mi w piersi, a łzy napływają do oczu. Próbowałam sobie przypomnieć ostatni raz, kiedy naprawdę rozmawialiśmy – nie o rachunkach, nie o zakupach czy wnukach, ale o nas samych. Może rzeczywiście od dawna byliśmy sobie obcy? Może przegapiliśmy moment, kiedy coś się między nami skończyło?

Ale przecież jeszcze wczoraj śmialiśmy się razem przy kolacji. Jeszcze tydzień temu Andrzej przytulił mnie na dobranoc. Czy to wszystko było kłamstwem?

– Jest ktoś inny? – zapytałam nagle, sama nie wierząc, że wypowiadam te słowa.

Andrzej spuścił głowę. Milczał przez dłuższą chwilę, a potem skinął lekko.

– Ewa… To nie tak… To nie twoja wina. Po prostu… Poznałem kogoś.

Poczułam się tak, jakby ktoś wylał na mnie wiadro lodowatej wody. Kogoś? Kogo? Od kiedy? Jak długo mnie okłamywał? Przez chwilę miałam ochotę rzucić w niego talerzem, krzyczeć, płakać… Ale nie zrobiłam nic. Siedziałam tylko i patrzyłam na niego z niedowierzaniem.

– Kim ona jest? – wyszeptałam.

– Ma na imię Marta. Poznałem ją w pracy…

Marta. Imię, które nic mi nie mówiło, a jednocześnie brzmiało jak wyrok. Młodsza? Ładniejsza? Czy po prostu inna? Próbowałam sobie przypomnieć wszystkie te wieczory, kiedy Andrzej wracał późno do domu, tłumacząc się nadgodzinami. Wszystkie te weekendy spędzone „na delegacji”. Jak mogłam być taka ślepa?

Wstałam od stołu i wyszłam do kuchni. Potrzebowałam chwili dla siebie. Oparłam się o blat i próbowałam złapać oddech. W głowie kłębiły mi się wspomnienia: nasz ślub w małym kościele pod Warszawą, narodziny dzieci, wspólne wakacje nad morzem… Czy to wszystko naprawdę już nie ma znaczenia?

Telefon zadzwonił nagle, wyrywając mnie z zamyślenia. To była moja córka, Kasia.

– Mamo! Wszystkiego najlepszego! Zaraz będziemy z tortem! – jej głos był radosny i beztroski.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Jak powiedzieć dzieciom, że ich ojciec właśnie zostawił mnie w dniu moich urodzin?

Kiedy Kasia i Tomek przyszli z wnukami, próbowałam zachować spokój. Uśmiechałam się do dzieci, rozmawiałam o szkole i nowych zabawkach. Ale czułam się jak aktorka grająca rolę w kiepskim przedstawieniu.

Andrzej był spięty i milczący. Kasia zauważyła to pierwsza.

– Coś się stało? – zapytała cicho, kiedy zostałyśmy same w kuchni.

Nie wytrzymałam. Łzy popłynęły mi po policzkach.

– Twój ojciec… On chce rozwodu – wyszeptałam.

Kasia objęła mnie mocno.

– Mamo… Nie wierzę…

Tomek wszedł do kuchni i spojrzał na nas z niepokojem.

– O co chodzi?

– Tata nas zostawia – powiedziała Kasia przez łzy.

Tomek zacisnął pięści.

– Jak on mógł?! Po tylu latach?!

Widziałam ból w oczach moich dzieci i poczułam się winna. Może rzeczywiście coś zaniedbałam? Może powinnam była wcześniej zauważyć sygnały?

Wieczorem zostałam sama w pustym mieszkaniu. Andrzej spakował kilka rzeczy i wyszedł bez słowa. Siedziałam przy stole i patrzyłam na zdjęcia z naszych wspólnych lat: ślubne fotografie, uśmiechnięte twarze dzieci, rodzinne święta… Wszystko to wydawało się teraz takie odległe i nierealne.

Przez kolejne dni żyłam jak we śnie. Znajomi dzwonili z życzeniami urodzinowymi, a ja nie miałam siły odbierać telefonu. Mama Andrzeja zadzwoniła zapytać o zdrowie – nie miałam serca powiedzieć jej prawdy.

Najgorsze były noce. Leżałam sama w łóżku i słuchałam ciszy. Zastanawiałam się, czy mogłam coś zrobić inaczej. Czy mogłam uratować nasze małżeństwo? A może to wszystko było nieuniknione?

Po tygodniu zadzwoniła Marta.

– Ewa… Przepraszam, że dzwonię… Chciałam tylko powiedzieć… Nie chciałam nikogo skrzywdzić…

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć tej kobiecie. Była młodsza ode mnie o dwadzieścia lat. Miała swoje życie, swoje marzenia… A jednak to ona zabrała mi męża.

– Proszę już więcej nie dzwonić – powiedziałam cicho i rozłączyłam się.

Zaczęły się sprawy urzędowe: adwokat, podział majątku, rozmowy z dziećmi… Każda rozmowa bolała coraz bardziej. Czułam się coraz bardziej samotna i zagubiona.

Ale pewnego dnia obudziłam się rano i poczułam coś dziwnego – ulgę. Po raz pierwszy od lat nikt ode mnie niczego nie oczekiwał. Nikt nie oceniał moich wyborów ani nie krytykował moich decyzji. Byłam wolna.

Zaczęłam wychodzić na spacery po parku. Zapisałam się na zajęcia jogi dla seniorów. Poznałam nowe koleżanki – Zosię i Halinę – które też przeszły przez rozwód i wiedziały, co czuję.

Z czasem nauczyłam się żyć sama ze sobą. Odkryłam rzeczy, które sprawiają mi radość: malowanie akwarelami, czytanie książek przy kawie, rozmowy z wnukami przez Skype’a.

Czasem jeszcze budzę się w nocy i myślę o Andrzeju. Zastanawiam się, czy jest szczęśliwy z Martą. Czy czasem tęskni za naszym dawnym życiem?

Ale wiem jedno: zasługuję na szczęście tak samo jak on.

Czy można zacząć wszystko od nowa po sześćdziesiątce? Czy samotność może być początkiem czegoś dobrego? Może życie dopiero teraz zaczyna mieć sens?