Za późno zrozumiałam: Mój mąż, jego noce i weekendy beze mnie

– Gdzie idziesz? – zapytałam, starając się ukryć drżenie w głosie. Stał już w przedpokoju, zakładając płaszcz. Był piątek wieczór, a ja po raz kolejny czułam się jak powietrze.

– Do Marka, przecież mówiłem – rzucił beznamiętnie, nie patrząc mi w oczy. – Mamy mecz.

Marek. Zawsze Marek. Albo Andrzej, albo „chłopaki z pracy”. Zawsze ktoś, zawsze coś. A ja? Ja zostawałam sama w naszym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie, z dwiema dorosłymi już córkami, które coraz częściej zamykały się w swoich pokojach albo wychodziły do znajomych. Czułam się jak cień we własnym domu.

Kiedyś byliśmy szczęśliwi. Przynajmniej tak mi się wydawało. Pamiętam nasze pierwsze wspólne wakacje nad Bałtykiem, śmiech na plaży, zapach smażonej ryby i jego czułe spojrzenie. Pamiętam narodziny naszych córek – Magdy i Oli – i łzy wzruszenia w jego oczach. Ale gdzieś po drodze coś się zmieniło. Najpierw były dłuższe godziny w pracy, potem weekendowe wyjazdy „na ryby”, aż w końcu nawet święta zaczęliśmy spędzać osobno.

Przez lata tłumaczyłam go przed dziećmi:

– Tata jest zmęczony…
– Tata musi popracować…
– Tata potrzebuje odpoczynku…

Ale one widziały więcej niż myślałam. Pewnego wieczoru Magda podeszła do mnie i powiedziała:

– Mamo, czemu pozwalasz mu tak się zachowywać?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Bo jak wytłumaczyć dziecku, że czasem łatwiej jest udawać, niż zmierzyć się z prawdą?

Zaczęłam szukać winy w sobie. Może to przez te dodatkowe kilogramy? Może przez zmarszczki wokół oczu? Może za mało się starałam? Przeglądałam się w lustrze i widziałam kobietę zmęczoną życiem, zgaszoną, niewidzialną.

Pewnej nocy nie mogłam zasnąć. Słyszałam tykanie zegara i czułam pustkę obok siebie w łóżku. Wstałam i zaczęłam przeglądać jego rzeczy. W kieszeni płaszcza znalazłam paragon z restauracji – kolacja dla dwóch osób. Data: zeszła sobota. Wtedy też był „u Marka”.

Serce waliło mi jak oszalałe. Przez chwilę miałam ochotę obudzić córki i wykrzyczeć wszystko, ale powstrzymałam się. Usiadłam na kanapie i płakałam do rana.

Następnego dnia próbowałam z nim rozmawiać:

– Z kim byłeś w sobotę?

Spojrzał na mnie chłodno:

– Z Markiem.

– Nie kłam – powiedziałam cicho.

Wzruszył ramionami i wyszedł z kuchni. Zostawił mnie z tysiącem pytań i żadną odpowiedzią.

Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Rozmawialiśmy tylko o rachunkach, zakupach i planach dzieci. Czułam się coraz bardziej samotna.

W pracy też nie było lepiej. Koleżanki plotkowały o swoich mężach, planowały wspólne wyjazdy na Mazury, a ja udawałam, że wszystko u mnie w porządku. Bałam się przyznać do porażki.

W końcu przyszedł dzień, kiedy nie wytrzymałam.

– Chcę rozwodu – powiedziałam mu prosto w oczy.

Nie był zaskoczony. Jakby na to czekał.

– Jak chcesz – odpowiedział spokojnie. – I tak już nic nas nie łączy.

To bolało bardziej niż zdrada. Ta obojętność, brak walki o nas, o mnie…

Córki zareagowały różnie. Magda była wściekła na ojca:

– Jak mogłeś tak potraktować mamę?!

Ola zamknęła się w sobie. Przestała ze mną rozmawiać na kilka tygodni.

Rozwód ciągnął się miesiącami. Każda rozprawa była jak rozdrapywanie świeżej rany. Siedziałam naprzeciwko niego w sądzie i nie poznawałam człowieka, z którym spędziłam ponad trzydzieści lat życia.

Po wszystkim zostałam sama w mieszkaniu. Córki wyprowadziły się do swoich chłopaków. Przez pierwsze tygodnie nie wychodziłam z domu. Nie miałam siły ani ochoty na nic.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie mama:

– Aniu, musisz żyć dalej. Przyjedź do nas na wieś na trochę.

Pojechałam. Tam, wśród pól i lasów pod Puławami, zaczęłam powoli odzyskiwać spokój. Pomagałam mamie w ogrodzie, piekłyśmy razem ciasta, chodziłyśmy na spacery nad Wisłę.

Zaczęłam pisać pamiętnik. Wylewałam na papier wszystko to, czego nie potrafiłam powiedzieć nikomu innemu: żal, rozczarowanie, samotność…

Po kilku miesiącach wróciłam do Warszawy silniejsza. Zaczęłam chodzić na zajęcia jogi dla kobiet po pięćdziesiątce. Poznałam tam Ewę – wdowę po mężu alkoholiku – i Marię, która po trzydziestu latach małżeństwa została sama z długami po hazardziście.

Rozmawiałyśmy godzinami o życiu, o mężczyznach, o tym, jak trudno jest zacząć od nowa po pięćdziesiątce w Polsce. Śmiałyśmy się i płakałyśmy razem.

Z czasem zaczęłam dostrzegać drobne radości: zapach świeżo parzonej kawy rano, promienie słońca wpadające przez okno kuchni, śmiech wnuczki Magdy podczas naszych wspólnych spacerów po parku.

Mój były mąż ułożył sobie życie z inną kobietą. Czasem mijamy się przypadkiem na ulicy – on zawsze odwraca wzrok.

Czy żałuję? Tak i nie. Żałuję lat straconych na czekanie na kogoś, kto już dawno odszedł emocjonalnie. Ale jestem dumna z tego, że znalazłam w sobie siłę, by powiedzieć „dość”.

Czasem wieczorami siadam przy oknie z kubkiem herbaty i myślę: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy gdybym wcześniej otworzyła oczy, byłoby łatwiej? A może każda z nas musi przejść przez swoje piekło samotności, żeby odnaleźć siebie?

A Wy? Czy mieliście odwagę powiedzieć „dość”, kiedy życie przestało być Wasze?