Zaufałam bratu, by opiekował się naszym ojcem. Dziś żałuję tej decyzji…

– Nie wierzę, że to zrobiłeś! – krzyknęłam, czując jak łzy napływają mi do oczu. Stałam w kuchni mojego brata, Andrzeja, a on patrzył na mnie z mieszaniną wstydu i złości. W powietrzu wisiała cisza, którą przerywał tylko cichy szum lodówki i moje przyspieszone oddechy.

Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało mi się, że wszystko mamy pod kontrolą. Ojciec, po udarze, wymagał stałej opieki. Mama zmarła dwa lata wcześniej, a ja – Marta – wraz z mężem i dwójką dzieci mieszkałam w Gdańsku. Andrzej był bliżej, w Toruniu. To on zaproponował, żebyśmy sprzedali rodzinny dom i samochód, a pieniądze przeznaczyli na opiekę dla taty. „Marto, ja się nim zajmę. Ty masz dzieci, pracę, nie dasz rady wszystkiego pogodzić” – przekonywał mnie przez telefon.

Długo się wahałam. Dom był pełen wspomnień: świąt, urodzin, nawet tych zwykłych niedzielnych obiadów. Ale wiedziałam, że tata nie wróci już do dawnej sprawności. Sprzedaż była bolesna, ale konieczna. Andrzej obiecał, że wszystko załatwi – zatrudni opiekunkę, zadba o leki i rehabilitację.

Pierwsze tygodnie wydawały się spokojne. Andrzej wysyłał mi zdjęcia taty na spacerze w parku, opowiadał o postępach w rehabilitacji. Ale potem coś zaczęło się zmieniać. Coraz rzadziej odbierał telefon, a kiedy już rozmawialiśmy, był rozdrażniony i krótki.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka z Torunia.
– Pani Marto, przepraszam, że się wtrącam… Ale widziałam pana Andrzeja w kasynie. I… tata ostatnio wygląda na bardzo zaniedbanego.

Serce mi zamarło. Wzięłam urlop i pojechałam do Torunia. Ojciec leżał w łóżku, nieumyte włosy, brudna pościel. W lodówce tylko światło i kilka przeterminowanych jogurtów. Andrzej wrócił późnym wieczorem.

– Co się tu dzieje?! – zapytałam przez zaciśnięte zęby.
– Nie przesadzaj, miałem dużo na głowie – odburknął.
– Gdzie są pieniądze ze sprzedaży domu? – spytałam cicho.
– Potrzebowałem… miałem długi – wyznał po chwili ciszy.

Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę go uderzyć. Wszystko runęło – nasze plany, moje zaufanie do brata, poczucie bezpieczeństwa taty.

Przez kolejne dni próbowałam poskładać wszystko na nowo. Zawiozłam ojca do siebie do Gdańska, choć mieszkanie było ciasne i dzieci musiały spać w jednym pokoju. Andrzej unikał kontaktu. Mama zawsze powtarzała: „Rodzina to świętość”. A ja czułam tylko gorycz i żal.

Mąż starał się mnie wspierać:
– Marta, nie możesz wszystkiego brać na siebie. To nie twoja wina.
Ale ja wiedziałam swoje. To ja zaufałam Andrzejowi. To ja sprzedałam dom naszych rodziców.

Ojciec powoli dochodził do siebie pod moją opieką, ale często pytał o Andrzeja:
– Dlaczego nie przyjeżdża? Pokłóciliście się?
Nie miałam serca powiedzieć mu prawdy.

Wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. W głowie kłębiły mi się pytania: Czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy powinnam była zaufać komuś innemu? Czy rodzina naprawdę jest najważniejsza?

Kilka tygodni później Andrzej zadzwonił:
– Marta… przepraszam. Chciałem dobrze, ale wszystko wymknęło mi się spod kontroli.
Nie odpowiedziałam od razu. W słuchawce słyszałam tylko jego ciężki oddech.
– Musisz to naprawić – powiedziałam w końcu cicho.

Dziś ojciec jest już spokojniejszy. Dzieci przyzwyczaiły się do nowej sytuacji. Ja nauczyłam się prosić o pomoc i nie udawać przed światem, że wszystko jest w porządku.

Ale czasem w nocy budzę się z myślą: czy naprawdę można wybaczyć taką zdradę? Czy rodzina zawsze zasługuje na drugą szansę?