Jedna decyzja – opowieść o człowieczeństwie w cieniu biedy
— Mamo, a będzie dziś kolacja? — zapytał cicho Kuba, najstarszy z moich synów, patrząc na mnie wielkimi, brązowymi oczami.
Zacisnęłam zęby, żeby nie rozpłakać się przy dzieciach. W lodówce zostało tylko trochę margaryny i pół słoika dżemu. W portfelu miałam cztery złote i drobne, które znalazłam pod kanapą. Za oknem śnieg przykrywał szare podwórko na Pradze, a ja czułam się jakby ten śnieg przykrył też moje serce.
— Zrobimy herbatę i kanapki z dżemem — odpowiedziałam, starając się, by mój głos brzmiał pogodnie.
Ale dzieci wiedziały. Ostatnie tygodnie były coraz trudniejsze. Po tym, jak mój mąż, Tomek, wyjechał do Niemiec „za chlebem” i przestał się odzywać, wszystko spadło na mnie. Praca w sklepie spożywczym nie wystarczała nawet na czynsz. Kiedy właścicielka dowiedziała się, że czasem zabieram do domu przeterminowane bułki, wyrzuciła mnie bez słowa.
— Mamo, a tata wróci na święta? — zapytała Zosia, najmłodsza.
— Nie wiem, kochanie — odpowiedziałam, głaszcząc ją po głowie.
W nocy długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o tym, jak bardzo zawiodłam dzieci. O tym, jak bardzo nienawidzę siebie za bezradność. W końcu podjęłam decyzję. Rano ubrałam się cicho i wyszłam z domu zanim dzieci się obudziły.
Weszłam do Biedronki na rogu Targowej i Ząbkowskiej. Serce waliło mi jak młot. Wzięłam koszyk i zaczęłam wrzucać do niego chleb, mleko, trochę masła, kilka jabłek. Wszystko to, co dzieci lubią najbardziej. Ręce mi się trzęsły.
Przy kasie stała długa kolejka. Przeszłam obok niej i skierowałam się do wyjścia. Nagle poczułam czyjąś dłoń na ramieniu.
— Proszę pani, proszę wrócić do środka — powiedział ochroniarz.
Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Zabrali mnie na zaplecze. Czekałam tam długo, aż przyjechała policja.
— Anna Nowak? — zapytał młody policjant, przeglądając moje dokumenty.
Skinęłam głową i spuściłam wzrok.
— Ma pani trójkę dzieci? — spojrzał na mnie uważnie.
— Tak — wyszeptałam.
— Dlaczego to pani zrobiła?
Nie odpowiedziałam od razu. Łzy napłynęły mi do oczu.
— Nie mam już siły… Nie mam pracy… Nie mam pieniędzy… Dzieci są głodne… — wydukałam przez łzy.
Policjant spojrzał na mnie długo. Potem odwrócił się do ochroniarza:
— Może pan zostawić nas na chwilę?
Gdy zostaliśmy sami, usiadł naprzeciwko mnie.
— Wie pani… Ja też wychowałem się na Pradze. Wiem, jak tu bywa ciężko — powiedział cicho. — Ale nie tędy droga.
Poczułam wstyd większy niż kiedykolwiek wcześniej.
— Proszę mi dać chwilę — powiedział i wyszedł z pokoju.
Czekałam kilka minut w napięciu. Wrócił z kierowniczką sklepu i… reklamówką pełną jedzenia.
— Tym razem nie zgłosimy sprawy dalej — powiedziała kierowniczka sucho. — Ale proszę więcej tego nie robić.
Policjant podał mi reklamówkę.
— Proszę to zabrać do dzieci. I proszę pamiętać: są jeszcze ludzie, którzy chcą pomóc. Proszę zgłosić się do opieki społecznej. Albo do parafii na Skaryszewskiej — tam pomagają rodzinom przed świętami.
Nie mogłam wydusić słowa. Tylko łzy ciekły mi po policzkach.
Wróciłam do domu z jedzeniem. Dzieci rzuciły mi się na szyję.
— Mamo! Skąd masz tyle rzeczy?
— Pomógł nam dobry człowiek — odpowiedziałam cicho.
Wieczorem długo siedziałam przy oknie, patrząc na światła miasta i zastanawiając się nad tym wszystkim. Czy naprawdę musiałam sięgnąć dna, żeby ktoś wyciągnął do mnie rękę? Czy gdybym wcześniej poprosiła o pomoc, ktoś by mnie wysłuchał?
Następnego dnia poszłam do parafii na Skaryszewskiej. Tam dostałam paczkę żywnościową i kontakt do fundacji pomagającej samotnym matkom. Po raz pierwszy od miesięcy poczułam nadzieję.
Ale w domu nie wszystko było dobrze. Kuba był zamknięty w sobie. Zosia płakała w nocy przez sen. Najbardziej bolało mnie to, że dzieci widziały mój upadek.
Kilka dni później zadzwoniła moja matka z Radomia.
— Aniu, słyszałam od sąsiadki… Co się u was dzieje?
Nie chciałam rozmawiać o tym przez telefon. Mama zawsze powtarzała: „Trzeba być twardym”. Ale ja już nie byłam twarda.
— Mamo… Nie daję rady — wyszeptałam.
Przyjechała następnego dnia z torbą pełną jedzenia i ciepłych ubrań dla dzieci.
— Dlaczego nic nie mówiłaś? — zapytała ze łzami w oczach.
— Bałam się… Wstydziłam się…
Przytuliła mnie mocno.
Święta spędziliśmy razem – skromnie, ale razem. Dzieci pierwszy raz od dawna śmiały się przy stole.
Po Nowym Roku dostałam pracę jako sprzątaczka w szkole podstawowej na Grochowie. Nie była to praca marzeń, ale pozwoliła nam przetrwać kolejne miesiące.
Czasem spotykam tego policjanta – pana Marcina – na ulicy albo w sklepie. Zawsze pyta o dzieci i mówi: „Trzyma pani fason”.
Dziś wiem jedno: najgorsze jest milczenie i samotność w biedzie. Gdyby nie ten jeden gest człowieczeństwa – nie wiem, co by się ze mną stało.
Czy naprawdę musimy upaść tak nisko, żeby ktoś nas zauważył? Ilu ludzi wokół nas codziennie przeżywa podobne dramaty – i czy mamy odwagę im pomóc?