Mieszkam w jednym pokoju z trzema wnukami i kolejnym w drodze – czy to jeszcze dom, czy już pole bitwy?

— Mamo, nie krzycz na mnie, przecież nie chciałem tego wszystkiego! — głos Krzyśka odbija się echem od obdrapanych ścian naszego pokoju. Właśnie wrócił z pracy, rzucił plecak na łóżko i znowu zaczęliśmy tę samą rozmowę.

Patrzę na niego — mojego dorosłego syna, który jeszcze niedawno biegał po podwórku z rozbitymi kolanami. Teraz sam jest ojcem trójki dzieci, a czwarty maluch już kopie w brzuchu jego żony. A ja? Ja jestem babcią, matką i gospodynią w jednym pokoju w starej kamienicy na Pradze.

— Krzysiek, ja nie krzyczę. Ja po prostu nie wiem, jak długo jeszcze dam radę — mówię cicho, żeby nie obudzić najmłodszej, Zosi. Ma dopiero dwa lata i śpi na rozkładanym fotelu, który wieczorem zamieniamy w łóżeczko.

W kącie pokoju siedzi Ania, żona Krzyśka. Ma podkrążone oczy i ręce zniszczone od ciągłego prania pieluch i gotowania na jednej kuchence elektrycznej. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że będę dzielić życie z tyloma ludźmi na 18 metrach kwadratowych, wyśmiałabym go. Ale życie nie pyta o zgodę.

Wszystko zaczęło się cztery lata temu. Krzysiek był wtedy na trzecim roku ekonomii na UW. Przyniósł mi kiedyś do domu Anię — cichą dziewczynę z sąsiedztwa. Pamiętam, jak siedzieli przy stole i patrzyli na mnie z niepokojem.

— Mamo… Ania jest w ciąży — powiedział wtedy Krzysiek.

Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę wykrzyczeć mu wszystko: że zawiódł, że nie tak miało być, że przecież miał mieć lepsze życie niż ja. Ale zobaczyłam łzy w oczach Ani i tylko przytuliłam ją mocno.

— Damy radę — wyszeptałam wtedy, choć sama nie wierzyłam w te słowa.

Krzysiek rzucił studia na ostatnim roku. Zaczął pracować na magazynie, potem na budowie. Ania została z nami, bo jej rodzice nie chcieli słyszeć o „wpadce”. Urodził się Michaś — pierwszy wnuk. Potem przyszła Zosia, a dwa lata temu Staś. Każde dziecko to była radość i… coraz większy strach.

Nasza kawalerka to jedno pomieszczenie z kuchenką i łazienką na korytarzu. Każdy kąt jest zajęty: łóżko dla mnie i Ani, rozkładany fotel dla Zosi, piętrowe łóżko dla chłopców i materac dla Krzyśka pod oknem. Wieczorami kłócimy się o ciszę, rano o miejsce przy umywalce.

Najgorzej jest zimą. Grzejnik ledwo zipie, a dzieci ciągle chorują. Wtedy czuję się najbardziej bezradna — jak matka, która nie potrafi ochronić własnych dzieci i wnuków przed zimnem i biedą.

— Mamo, może byśmy się jakoś rozdzielili? — zaproponował kiedyś Krzysiek. — Może ja z Anią pójdziemy do schroniska dla rodzin?

Poczułam wtedy taki ból, jakby ktoś wyrwał mi serce. Jak mogłabym pozwolić im mieszkać w schronisku? To przecież moja rodzina! Ale czasem myślę, że może byłoby im tam lepiej niż tutaj…

Ania coraz częściej płacze po nocach. Słyszę jej szloch przez cienką ścianę z koców oddzielającą naszą część pokoju od reszty. Czasem przychodzi do mnie nad ranem.

— Pani Haniu… ja już nie daję rady. Michaś ciągle choruje, Staś nie chce spać w nocy… A teraz jeszcze to dziecko…

Przytulam ją wtedy mocno i powtarzam: — Jakoś przetrwamy. Musimy.

Ale czy naprawdę musimy? Czy to jest życie? Codziennie walczę o miejsce przy kuchence, o ciszę do nauki dla Michała (który już chodzi do zerówki), o chwilę spokoju dla siebie. Czasem marzę tylko o tym, żeby wyjść na spacer sama, bez dzieci, bez odpowiedzialności.

Najgorsze są jednak spojrzenia sąsiadów. „O, ta od tej gromadki!” — szepczą za moimi plecami na klatce schodowej. Czasem ktoś rzuci: „Nie umiałaś wychować syna!” albo „Po co im tyle dzieci?”. Wtedy zaciskam zęby i idę dalej.

Kiedyś próbowałam prosić o pomoc w opiece społecznej. Dostałam kilka paczek z makaronem i konserwami oraz skierowanie do psychologa. Ale co mi po tym? Potrzebujemy mieszkania! Potrzebujemy przestrzeni do życia!

Czasem wieczorami siadam przy oknie i patrzę na światła miasta. Marzę o tym, żeby mieć dwa pokoje — jeden dla dzieci, drugi dla dorosłych. Marzę o ciepłej łazience tylko dla nas i kuchni z prawdziwym stołem.

Ale najbardziej marzę o tym, żeby moje wnuki miały normalne dzieciństwo — bez wstydu, bez ciasnoty, bez wiecznego strachu o jutro.

Dziś wieczorem Krzysiek znowu wrócił zmęczony i zirytowany.

— Mamo… Może jednak powinniśmy oddać jedno dziecko do rodziny zastępczej? Ja już naprawdę nie wiem…

Zamarłam. Jak można oddać własne dziecko? Ale widzę w jego oczach desperację.

— Krzysiek… To nasze dzieci. Nasza rodzina. Musimy być razem — mówię cicho, choć sama nie wiem już nic.

Czasem pytam siebie: gdzie popełniłam błąd? Czy mogłam lepiej wychować syna? Czy powinnam była być surowsza? A może to po prostu los?

Każdego dnia walczę o naszą rodzinę — choć czasem mam ochotę uciec daleko stąd i zacząć wszystko od nowa.

Czy ktoś z was też tak miał? Czy można być szczęśliwym w jednym pokoju z trzema wnukami i kolejnym w drodze? A może szczęście to tylko złudzenie dla takich jak my?