Zaufany mąż, zdradliwa żona i eliksir kłamstwa – historia z warszawskiej kamienicy

Wszystko zaczęło się od krzyku. „Marek! Marek!” – głos mojej matki, pani Zofii, rozdarł ciszę starej warszawskiej kamienicy. Zerwałem się z łóżka, serce waliło mi jak młot. Wbiegłem do kuchni i zobaczyłem ją – moją żonę, Annę – stojącą nad matką z filiżanką w ręku. Matka była blada jak ściana, a jej oczy błagały mnie o pomoc.

– Co się dzieje?! – wrzasnąłem, chwytając Annę za ramię.

– Nic, Marek… Twoja mama źle się poczuła. Chciałam jej tylko podać herbatę – odpowiedziała spokojnie, ale w jej głosie wyczułem coś lodowatego.

Matka spojrzała na mnie z przerażeniem. – Nie pij tego… – wyszeptała.

To był początek końca mojego zaufania. Przez lata byłem przekonany, że Anna jest moją bratnią duszą. Poznaliśmy się na studiach na Politechnice Warszawskiej. Ona – piękna, pewna siebie, z rodziny lekarzy z Krakowa. Ja – zwykły chłopak z Pragi, syn nauczycielki i tramwajarza. Zakochałem się po uszy. Przeprowadziła się do Warszawy dla mnie, a ja myślałem, że to największy dowód miłości.

Pobraliśmy się szybko, może za szybko. Mama ostrzegała: „Marek, ona jest inna. Nie widzisz tego?”. Nie słuchałem. Chciałem być lepszy niż ojciec, który zostawił nas dla innej kobiety. Chciałem mieć rodzinę na zawsze.

Po ślubie zamieszkaliśmy razem z mamą w jej mieszkaniu na Powiślu. Było ciasno, ale ciepło. Anna jednak coraz częściej narzekała: na zapachy z kuchni, na hałas z ulicy, na „stare meble” po dziadkach. Zaczęły się kłótnie.

– Marek, ile jeszcze będziemy tu gnić? Twoja matka traktuje mnie jak służącą! – krzyczała pewnego wieczoru.

– To jej mieszkanie! Staram się jak mogę… – tłumaczyłem się bezradnie.

– Może byś w końcu postawił się tej swojej mamusi? – syknęła.

Nie umiałem wybrać między nimi. Kochałem Annę, ale czułem wdzięczność wobec mamy. W pracy też nie było lekko – szefowała mi kobieta podobna do Anny: wymagająca, chłodna, wiecznie niezadowolona.

Wszystko zmieniło się po narodzinach naszej córki, Julki. Anna przestała pracować i zamknęła się w sobie. Coraz częściej wychodziła wieczorami niby na spotkania z koleżankami, wracała późno i rozdrażniona. Matka patrzyła na mnie z troską:

– Marek… coś tu nie gra. Ona cię nie szanuje.

– Mamo, przestań! Anna jest zmęczona.

Ale sam czułem, że coś jest nie tak. Zacząłem zauważać dziwne rzeczy: Anna chowała coś w szafce w łazience, zamykała się na klucz w kuchni, a raz przyłapałem ją na rozmowie przez telefon szeptem:

– Tak, wszystko idzie zgodnie z planem… On niczego się nie domyśla.

Kiedy zapytałem ją o to później, wybuchła śmiechem:

– Marek, naprawdę jesteś zazdrosny? To była Magda z pracy!

Chciałem wierzyć. Ale potem zaczęły się dziać rzeczy niepokojące z moją matką. Zaczęła tracić przytomność, skarżyła się na bóle brzucha i zawroty głowy. Lekarze rozkładali ręce.

Pewnego dnia wróciłem wcześniej do domu i zobaczyłem Annę wsypującą coś do herbaty mamy.

– Co robisz?!

Zamarła z łyżeczką w powietrzu.

– To tylko cukier… Twoja mama lubi słodką herbatę.

Ale ja już wiedziałem. Przeszukałem jej rzeczy tej nocy i znalazłem małą buteleczkę z napisem „Eliksir uspokajający” i ulotką po rosyjsku. Zamarłem.

Następnego dnia skonfrontowałem ją przy mamie:

– Anna, co to jest?

Spojrzała mi prosto w oczy:

– To dla twojej matki. Jest nerwowa, chciałam jej pomóc.

Matka wybuchła płaczem:

– Ona mnie truje! Marek! Ona chce się mnie pozbyć!

Wtedy Anna pokazała swoją prawdziwą twarz:

– Tak? A może to ty chcesz nas wszystkich skłócić? Może to ty jesteś zazdrosna o syna?

Zrobił się koszmar. Matka groziła policją, Anna groziła odejściem z dzieckiem. Ja byłem rozdarty. Próbowałem rozmawiać z teściami Anny – nie chcieli mnie znać.

W końcu matka trafiła do szpitala po kolejnej utracie przytomności. Lekarze wykryli ślady substancji uspokajających we krwi.

Anna została wezwana na policję. Twierdziła, że chciała tylko pomóc teściowej „uspokoić nerwy” i nie wiedziała, że lek jest tak silny.

Zostałem sam z córką i matką w szpitalu. Anna wyprowadziła się do koleżanki i zabrała część naszych oszczędności.

Przez wiele miesięcy walczyłem o Julkę w sądzie rodzinnym. Anna próbowała wmówić wszystkim, że jestem agresywny i nie radzę sobie psychicznie po śmierci ojca (który odszedł lata temu). Sąd jednak przyznał mi opiekę nad córką po tym, jak wyszły na jaw jej kłamstwa i manipulacje.

Matka powoli wracała do zdrowia, ale już nigdy nie była taka sama. Ja też nie byłem tym samym człowiekiem.

Czasem patrzę na zdjęcia sprzed lat i pytam siebie: czy naprawdę można tak bardzo pomylić się co do drugiego człowieka? Czy miłość zawsze musi prowadzić do ślepoty?

Dziś wiem jedno: zaufanie to najcenniejszy eliksir w rodzinie – ale jeśli ktoś go zatruje… czy da się jeszcze kiedyś zaufać bez lęku?