Złośliwy ślub – zemsta na miłości. Historia Olka, który chciał udowodnić, że nie cierpi po zdradzie Marysi
– Olek, czy ty naprawdę chcesz to zrobić? – głos mojej matki drżał, a jej oczy były pełne niepokoju. Stałem w przedpokoju, już w garniturze, z bukietem w ręku. W lustrze widziałem własną twarz – napiętą, obcą, jakby nie moją.
– Mamo, przestań. To moja decyzja – odpowiedziałem chłodno, choć w środku czułem, jakby ktoś ściskał mnie za gardło.
Nie spałem całą noc. Wpatrywałem się w sufit i powtarzałem sobie: „To dobry pomysł. Musisz to zrobić. Ona musi zobaczyć, że nie jesteś słaby.” Ale czy naprawdę chciałem tego ślubu? Czy Nadzieja była tą osobą, z którą chciałem spędzić resztę życia?
Z Marysią byłem prawie dwa lata. Kochałem ją tak, jak nigdy nikogo wcześniej. Była moim światłem, moim powietrzem. Dla niej rzuciłem pracę w Warszawie i wróciłem do rodzinnego Lublina. Myślałem, że idziemy w stronę wspólnej przyszłości – ślubu, dzieci, domu z ogrodem. Ale ona zawsze unikała rozmów o przyszłości. „Jeszcze mamy czas”, powtarzała. „Nie naciskaj.”
A potem przyszedł ten dzień. Zobaczyłem ją na rynku z innym facetem. Trzymali się za ręce, śmiali się do siebie tak, jak kiedyś śmiała się do mnie. Nie musiałem pytać – wszystko było jasne. Zdradziła mnie. Zostawiła mnie bez słowa wyjaśnienia.
Przez kilka tygodni nie wychodziłem z domu. Piłem, przeklinałem los i siebie samego. Wszyscy wokół mówili: „Olek, dasz radę, jesteś silny.” Ale ja czułem się jak wrak człowieka.
Wtedy pojawiła się Nadzieja. Zawsze była gdzieś obok – koleżanka z pracy, cicha i spokojna. Przynosiła mi kawę, pytała jak się czuję. Pewnego dnia zaproponowała spacer po parku Saskim. Rozmawialiśmy godzinami. Była dobra, ciepła… ale nie była Marysią.
Im bardziej Nadzieja się starała, tym bardziej czułem się winny. Ale jednocześnie rodził się we mnie gniew – na Marysię, na siebie, na cały świat. Chciałem jej pokazać, że nie jestem przegranym. Że potrafię być szczęśliwy bez niej.
Kiedy więc Nadzieja powiedziała: „Może spróbujemy być razem?”, zgodziłem się niemal odruchowo. A potem wszystko potoczyło się jak w złym śnie: zaręczyny, przygotowania do ślubu, presja rodziny Nadziei (jej matka już planowała wnuki), moje udawane uśmiechy na zdjęciach.
Dziś jest dzień ślubu. Stoję przed kościołem św. Antoniego i czuję się jak aktor w kiepskim przedstawieniu. Goście już się schodzą – ciotki z Radomia, kuzyni z Krakowa, znajomi z pracy Nadziei. Wszyscy uśmiechają się szeroko i szepczą: „Jaki piękny dzień!” Tylko moja matka patrzy na mnie z troską.
Nadjeżdża samochód z Nadzieją. Wysiada w białej sukni, wygląda pięknie i… tak bardzo nie na miejscu w moim życiu. Podchodzi do mnie i szepcze: – Jesteś gotowy?
Patrzę jej w oczy i przez chwilę mam ochotę uciec. Ale tłum ludzi wokół mnie paraliżuje.
Ceremonia trwa wieczność. Słowa przysięgi brzmią jak obcy język. „Czy bierzesz tę kobietę za żonę?” – pyta ksiądz.
– Tak – odpowiadam mechanicznie.
Wszyscy klaszczą, a ja czuję się jakbym właśnie podpisał wyrok na własne szczęście.
Na weselu piję za dużo wódki i tańczę z ciotkami Nadziei. Ona patrzy na mnie zakochana i szczęśliwa. A ja myślę tylko o tym, co robi teraz Marysia.
Kilka dni później spotykam ją przypadkiem w sklepie spożywczym na Lubartowskiej. Wygląda na zmęczoną i smutną.
– Słyszałam… gratuluję ślubu – mówi cicho.
– Dzięki – odpowiadam chłodno.
Przez chwilę patrzymy sobie w oczy. Widzę w jej spojrzeniu cień żalu… czy może ulgi?
W domu Nadzieja czeka na mnie z obiadem i uśmiechem.
– Jak minął dzień? – pyta beztrosko.
– Dobrze – kłamię.
Wieczorem leżę obok niej w łóżku i myślę: „Co ja zrobiłem? Czy naprawdę można budować szczęście na czyimś nieszczęściu? Czy to wszystko miało sens?”
Czasem słyszę głosy rodziny: „Olek wreszcie się ustatkował!” Ale ja wiem swoje.
Minęły trzy miesiące od ślubu. Każdego dnia coraz trudniej mi udawać szczęście. Nadzieja jest coraz bardziej podejrzliwa – widzi mój smutek, moje zamyślenie.
Pewnego wieczoru wybucha kłótnia:
– Olek, co się z tobą dzieje? Czemu jesteś taki nieobecny?
– Nic mi nie jest! – krzyczę zbyt głośno.
– Kochasz mnie jeszcze? – pyta szeptem.
Nie odpowiadam. Wiem, że ją ranię… ale nie potrafię inaczej.
Zaczynam coraz częściej wychodzić z domu pod pretekstem pracy czy spotkań ze znajomymi. Szukam czegoś… sam nie wiem czego.
Któregoś dnia spotykam Marysię ponownie – tym razem siedzi sama na ławce w parku.
– Olek… przepraszam za wszystko – mówi nagle.
– To już nie ma znaczenia – odpowiadam zmęczonym głosem.
Ale czy naprawdę nie ma znaczenia? Gdy wracam do domu i widzę Nadzieję płaczącą przy stole, dociera do mnie cała prawda: chciałem ukarać Marysię za jej zdradę… a ukarałem siebie i niewinną osobę.
Dziś wiem jedno: zemsta nigdy nie daje ukojenia. Czy można jeszcze naprawić to wszystko? Czy mam odwagę przyznać się do błędu i zacząć od nowa?
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: „Olek, czy naprawdę warto było udawać szczęście tylko po to, by komuś coś udowodnić?”