Gdy wszystko odeszło — w ciszy. Historia Jakuba

Kiedy drzwi zatrzasnęły się za nią, nawet nie drgnąłem. Siedziałem na starym stołku pod ścianą, bosy, w wytartej koszulce i jeansach. W dłoni trzymałem filiżankę z niedopitą herbatą, która już dawno ostygła. Z przedpokoju dobiegł dźwięk klucza obracającego się w zamku – dwa razy. To wszystko. Odeszła. Z walizką. Szczoteczką do zębów. Nawet nie spojrzała na mnie ostatni raz.

Przez chwilę miałem nadzieję, że wróci, że usłyszę jeszcze jej kroki na klatce schodowej. Ale była tylko cisza. Taka, która boli w uszach i ściska gardło. Wstałem powoli, jakby każdy ruch kosztował mnie więcej niż powinien. Przeszedłem do kuchni, gdzie na stole leżała kartka. „Nie potrafię już tak żyć. Przepraszam.” Tylko tyle. Jej pismo było drżące, jakby płakała, kiedy to pisała.

Wiedziałem, że to się kiedyś stanie. Od miesięcy widziałem w jej oczach zmęczenie i rozczarowanie. Ale zawsze łudziłem się, że to tylko chwilowe, że wystarczy przeczekać. Przecież wszyscy mają gorsze dni. Ale nasze gorsze dni zamieniły się w tygodnie, a potem w miesiące.

Pamiętam naszą ostatnią kłótnię. Było późno, wróciłem z pracy zmęczony i zirytowany. Znowu nie zdążyłem pojechać po zakupy, a ona czekała z obiadem, który wystygł na stole. „Jakub, czy ty w ogóle mnie jeszcze słyszysz?” – zapytała wtedy cicho, ale w jej głosie była cała gorycz świata.

„Słyszę cię cały czas! Ale nie mogę być wszędzie naraz!” – wybuchłem. „Pracuję po dwanaście godzin dziennie! Nie widzisz tego?”

„Widzę tylko to, że coraz mniej cię obchodzę,” odpowiedziała i wyszła z kuchni.

Wtedy jeszcze myślałem, że to kolejna sprzeczka, która minie jak każda inna. Ale tym razem coś pękło.

Od tamtej pory coraz częściej milczeliśmy przy wspólnych posiłkach. Każde z nas zamykało się w swoim świecie – ona z książką na kanapie, ja przed komputerem albo telewizorem. Nawet nasze koty wyczuwały napięcie i chowały się pod łóżkiem.

Moja matka powtarzała mi od miesięcy: „Jakubie, nie zaniedbuj rodziny! Praca to nie wszystko.” Ale ja byłem uparty. Zawsze uważałem, że muszę zapewnić nam stabilność, że rachunki same się nie zapłacą.

A teraz siedzę sam w pustym mieszkaniu i nie wiem, co zrobić z tą całą stabilnością.

Telefon zadzwonił nagle, wyrywając mnie z zamyślenia. To była moja siostra, Marta.

– Jakub? Wszystko w porządku?

– Tak… – skłamałem odruchowo.

– Mama mówiła, że coś się dzieje…

– Ola odeszła – powiedziałem cicho.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Chcesz pogadać? – zapytała po chwili.

– Nie wiem…

– Przyjadę do ciebie wieczorem.

Nie protestowałem. Potrzebowałem kogoś obok siebie, nawet jeśli nie chciałem się do tego przyznać.

Wieczorem Marta przyniosła ze sobą ciasto drożdżowe i butelkę wina. Usiadła naprzeciwko mnie przy kuchennym stole i patrzyła uważnie.

– Co się stało? – zapytała delikatnie.

Opowiedziałem jej wszystko – o kłótniach, o milczeniu, o tym, jak bardzo się oddaliliśmy. O tym, że nie zauważyłem momentu, kiedy Ola przestała być moją żoną, a stała się tylko współlokatorką.

– Może jeszcze wróci… – próbowała mnie pocieszyć.

– Nie sądzę – odpowiedziałem szczerze. – Chyba już za późno.

Marta westchnęła ciężko.

– Może powinieneś z nią porozmawiać? Powiedzieć jej to wszystko?

– A jeśli już nie chce słuchać?

– To przynajmniej będziesz wiedział, że próbowałeś.

Po jej wyjściu długo siedziałem w ciemności. Próbowałem przypomnieć sobie momenty, kiedy byliśmy szczęśliwi – nasze pierwsze wspólne wakacje nad morzem, śmiech przy śniadaniu w niedzielny poranek, wieczorne spacery po Krakowie. Gdzie to wszystko się podziało?

Następnego dnia zadzwoniłem do Oli. Odebrała po kilku sygnałach.

– Czego chcesz? – zapytała zmęczonym głosem.

– Chciałem tylko… przeprosić. Za wszystko.

Milczała przez chwilę.

– Ja też przepraszam. Ale nie wiem, czy potrafię wrócić do tego, co było.

– Może spróbujemy jeszcze raz? – zapytałem z nadzieją.

– Potrzebuję czasu – odpowiedziała cicho i rozłączyła się.

Czas… To słowo dźwięczało mi w głowie przez kolejne dni. Czasu nie da się cofnąć ani zatrzymać. Można tylko próbować naprawić to, co jeszcze zostało.

Minęły tygodnie. Mieszkanie wydawało się coraz większe i bardziej puste. Zacząłem chodzić na długie spacery po Plantach, żeby nie zwariować od ciszy czterech ścian. Spotykałem znajomych z pracy, którzy pytali: „Jakub, wszystko okej?” Zawsze odpowiadałem: „Tak”, choć prawda była zupełnie inna.

Czasem odwiedzałem rodziców na wsi pod Tarnowem. Mama patrzyła na mnie ze smutkiem i głaskała po głowie jak małego chłopca.

– Synku… życie jest trudne, ale nie możesz się poddawać.

Wiedziałem, że ma rację. Ale jak zacząć od nowa?

Któregoś dnia Ola przysłała mi SMS-a: „Może spotkamy się na kawę?” Serce zabiło mi mocniej. Spotkaliśmy się w naszej ulubionej kawiarni na Kazimierzu. Była inna – spokojniejsza, jakby pogodziła się z tym wszystkim.

Rozmawialiśmy długo – o tym, co nas bolało, czego nam brakowało i czego się baliśmy. Nie obiecywaliśmy sobie niczego na siłę. Po prostu byliśmy razem przez chwilę – bez pretensji i oczekiwań.

Nie wiem jeszcze, jak potoczy się dalej nasze życie. Może uda nam się odbudować to, co straciliśmy? A może każdy pójdzie swoją drogą?

Czasami zastanawiam się: dlaczego tak trudno jest mówić o swoich uczuciach tym, których kochamy najbardziej? Czy naprawdę musimy coś stracić, żeby docenić to, co mieliśmy?