Miłość w cieniu tramwaju: Historia o wyborach, które bolą

Wszystko zaczęło się od krzyku. Tramwaj numer 9 zatrzymał się gwałtownie na przystanku przy Rondzie Mogilskim, a ja, zmęczona po dwunastogodzinnej zmianie w szpitalu dziecięcym, ledwo utrzymałam się na nogach. „Uważaj!” – ktoś złapał mnie za ramię, zanim upadłam na podłogę. Odwróciłam się i spojrzałam w oczy nieznajomego – miał ciemne włosy, lekko zarośniętą twarz i spojrzenie, które wydawało się czytać moje myśli. „Dzięki…” – wydyszałam, próbując złapać oddech.

– Może usiądziesz? – zaproponował, ustępując mi miejsca. – Wyglądasz, jakbyś miała za sobą ciężki dzień.

– To mało powiedziane – uśmiechnęłam się słabo. – Jestem Martyna.

– Szymon – odpowiedział i usiadł obok mnie, gdy tylko zwolniło się miejsce.

Zaczęliśmy rozmawiać. Najpierw o pogodzie, potem o pracy. Opowiedziałam mu o moich małych pacjentach, o tym, jak trudno patrzeć na cierpienie dzieci i jak bardzo brakuje mi wsparcia w domu. Mama od lat choruje na serce, a tata… Cóż, tata odszedł do innej kobiety, gdy miałam trzynaście lat. Od tamtej pory wszystko było na mojej głowie.

Szymon słuchał uważnie. Był inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam – nie przerywał, nie oceniał. Zanim się zorientowałam, minęły trzy przystanki i musiałam wysiadać.

– Może dasz mi swój numer? – zapytał nieśmiało. – Chciałbym cię jeszcze zobaczyć.

Nie wiem dlaczego, ale podałam mu go bez wahania.

Tak zaczęła się nasza historia. Przez kolejne tygodnie spotykaliśmy się niemal codziennie – spacery po Plantach, kawa w małych kawiarniach na Kazimierzu, wieczorne rozmowy przez telefon. Szymon był czuły, troskliwy i miał niesamowite poczucie humoru. Po raz pierwszy od lat czułam się ważna.

Ale życie nie jest bajką. Problemy zaczęły się szybciej, niż mogłam przypuszczać.

Pewnego dnia zaprosiłam Szymona do siebie na kolację. Mieszkałam z mamą i naszym psem, Borysem – starym kundelkiem ze schroniska. Gdy tylko Szymon przekroczył próg mieszkania, Borys podbiegł do niego z merdającym ogonem.

– Odsuń go ode mnie – powiedział Szymon z wyraźnym niesmakiem. – Nie przepadam za psami.

Zamarłam. – On nic ci nie zrobi… Jest łagodny jak baranek.

– Nie lubię zwierząt w domu. Sierść wszędzie, smród… Przepraszam, ale to nie dla mnie.

Starałam się zignorować ten komentarz, ale coś we mnie pękło. Przez resztę wieczoru Szymon był spięty i co chwilę zerkał na Borysa z niechęcią.

Po jego wyjściu mama spojrzała na mnie z troską.

– Martynka… Jesteś pewna, że to ten właściwy? – zapytała cicho.

– Mamo, daj spokój. Każdy ma jakieś wady.

– Ale czy potrafisz żyć z kimś, kto nie kocha tego, co ty kochasz?

Nie odpowiedziałam. Sama nie znałam odpowiedzi.

Z czasem różnice między nami zaczęły narastać. Szymon coraz częściej narzekał na moją pracę – twierdził, że powinnam zmienić szpital na prywatną klinikę, bo tam lepiej płacą i mniej stresu. Nie rozumiał, że dla mnie liczy się coś więcej niż pieniądze.

Najgorzej było jednak z rodziną Szymona. Jego matka od początku patrzyła na mnie z góry. „Pielęgniarka? To taki zawód dla tych, co nie dostali się na medycynę” – powiedziała przy pierwszym spotkaniu. Ojciec Szymona był jeszcze gorszy – podczas obiadu u nich w domu rzucił: „Mam nadzieję, że nie zamierzasz sprowadzać tu swojego psa? U nas zwierzęta są tylko na podwórku”.

Szymon nie stanął po mojej stronie. Milczał.

Wkrótce zaczęły się kłótnie o wszystko: o to, że za dużo czasu spędzam w pracy; o to, że mama wymaga opieki; o to, że Borys jest dla mnie ważniejszy niż on.

Pewnego wieczoru doszło do awantury.

– Martyna, musisz wybrać! Albo ja, albo ten pies! – krzyknął Szymon.

Patrzyłam na niego z niedowierzaniem.

– Jak możesz mnie stawiać przed takim wyborem? Borys jest częścią mojej rodziny!

– Rodzina to ja! Jeśli chcesz być ze mną, musisz się dostosować!

Wybiegłam z mieszkania i długo błąkałam się po mieście. Zadzwoniłam do przyjaciółki, Oli.

– Martyna… On cię nie szanuje. Miłość to nie tylko motyle w brzuchu. To akceptacja całego twojego świata – powiedziała stanowczo.

Wróciłam do domu nad ranem. Mama czekała na mnie w kuchni z kubkiem herbaty.

– Wiesz… Twój tata też kiedyś kazał mi wybierać między nim a moją pasją do malowania. Wybrałam siebie. I nigdy tego nie żałowałam.

Przez kolejne dni unikałam Szymona. Pisał do mnie wiadomości: „Przepraszam”, „Nie chciałem krzyczeć”, „Może spróbujemy jeszcze raz”. Ale ja już wiedziałam, że nie potrafię być szczęśliwa z kimś, kto nie akceptuje mojego świata.

Ostatni raz spotkaliśmy się w parku przy Wiśle.

– Martyna… Kocham cię – powiedział cicho Szymon. – Ale nie potrafię żyć tak jak ty.

– Ja też cię kocham – odpowiedziałam ze łzami w oczach. – Ale miłość to za mało, jeśli nie ma szacunku i akceptacji.

Rozstaliśmy się bez słowa więcej.

Dziś minął rok od tamtego dnia. Nadal pracuję w szpitalu dziecięcym, opiekuję się mamą i Borysem. Czasem myślę o Szymonie i zastanawiam się: czy można naprawdę kochać kogoś tak bardzo i jednocześnie wiedzieć, że ta miłość nigdy nie wystarczy? Czy kompromisy mają granice? A może szczęście to po prostu bycie wiernym sobie?