Nieoczekiwane spotkanie w autobusie: Gorzka lekcja o tym, co naprawdę ważne
Wpadłam do autobusu z rozwianym szalikiem, ściskając torbę z zakupami i czując, jak pot spływa mi po karku. Był listopad, ciemno już po czwartej, a ja wracałam z pracy w szkole podstawowej na warszawskiej Pradze. Autobus był pełen, ludzie stali jak sardynki, a ja ledwo złapałam się uchwytu. Wtedy usłyszałam: – Proszę, niech pani usiądzie. – Głos był ciepły, męski, trochę zmęczony. Spojrzałam – młody facet w granatowej kurtce, z lekko rozczochranymi włosami i oczami, które wyglądały na bardziej zmęczone niż moje. – Dziękuję – wydusiłam, siadając ciężko. – Dziś to już chyba piąty autobus, którym jadę… – rzuciłam pół żartem. On uśmiechnął się lekko. – Ja też. Pracuję na dwa etaty. W magazynie i jeszcze dorabiam jako kurier. Mam wrażenie, że połowę życia spędzam w autobusach.
Tak poznałam Bartka. Przez następne dwadzieścia minut rozmawialiśmy o wszystkim: o pracy, o tym, jak ciężko jest wynająć mieszkanie w Warszawie, o tym, że czasem człowiek nie ma siły nawet zrobić sobie herbaty po powrocie do domu. Kiedy wysiadałam, Bartek poprosił o mój numer. Dałam mu go bez wahania – coś w nim sprawiło, że poczułam się bezpiecznie.
Nasza znajomość rozwijała się szybko. Spotykaliśmy się po pracy na kawę w małych kawiarniach na Saskiej Kępie albo chodziliśmy na długie spacery nad Wisłą. Bartek był inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam – nie narzekał, nie przechwalał się, słuchał uważnie. Po miesiącu zaprosił mnie do siebie na kolację. Jego mieszkanie było skromne, ale zadbane. Na stole stała świeca, a z kuchni pachniało pieczonym kurczakiem.
– Wiesz, nie umiem gotować – przyznał z rozbrajającą szczerością. – Ale dla ciebie się postarałem.
Śmiałam się wtedy głośno i szczerze pierwszy raz od dawna. Po kolacji zapytałam:
– Masz jakieś zwierzęta?
Bartek skrzywił się lekko.
– Nie przepadam za zwierzętami. Uważam, że są brudne i robią tylko bałagan.
Zdziwiło mnie to trochę – sama miałam kota, Filemona, którego przygarnęłam ze schroniska trzy lata wcześniej. Ale pomyślałam: każdy ma prawo do swoich upodobań.
Z czasem jednak zaczęły wychodzić na jaw różnice między nami. Pewnego dnia wracaliśmy razem z zakupów i na klatce schodowej spotkaliśmy sąsiadkę z jej jamnikiem.
– O matko, znowu ten smród – mruknął Bartek pod nosem.
Sąsiadka spojrzała na niego spode łba.
– Przepraszam – powiedziałam szybko i pociągnęłam Bartka za rękaw.
– Po co przepraszasz? – zdziwił się. – To ona powinna przepraszać za tego psa.
Zaczęło mnie to uwierać. Ale najgorsze miało dopiero nadejść.
W niedzielę zaprosiłam Bartka do siebie na obiad. Filemon od razu wskoczył mu na kolana, jakby chciał go powitać w domu.
Bartek odsunął kota brutalnie:
– Zejdź mi stąd! – syknął i popchnął Filemona tak mocno, że ten spadł na podłogę i uciekł pod łóżko.
Zamarłam.
– Bartek! Co ty robisz?!
– Nie cierpię kotów! Po co ci to zwierzę? Jeszcze sierść wszędzie zostawia!
Poczułam narastającą złość i smutek jednocześnie.
– To mój dom i mój kot – powiedziałam cicho. – Jeśli masz problem z Filemonem, możesz wyjść.
Bartek spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Przesadzasz. To tylko zwierzę.
Po tej sytuacji przez kilka dni nie odzywaliśmy się do siebie. W końcu Bartek zadzwonił:
– Przepraszam, może przesadziłem. Ale naprawdę nie lubię zwierząt. Może moglibyśmy spotykać się u mnie?
Zgodziłam się niechętnie.
Ale to nie był koniec problemów. Pewnego popołudnia Bartek przyszedł po mnie do szkoły. Akurat miałam dyżur na świetlicy i musiał poczekać chwilę w sali pełnej dzieci.
Mały Krzyś podszedł do niego z rysunkiem:
– Proszę pana, zobaczy pan mój samochód?
Bartek spojrzał na niego chłodno:
– Nie mam czasu na takie rzeczy.
Krzyś spuścił głowę i wrócił do stolika.
Poczułam gulę w gardle.
Po wyjściu powiedziałam Bartkowi:
– Nie musisz kochać dzieci, ale trochę uprzejmości by nie zaszkodziło.
Bartek wzruszył ramionami:
– Dzieci są męczące i hałaśliwe. Nie rozumiem ludzi, którzy chcą z nimi pracować.
Zaczęłam coraz częściej zastanawiać się nad naszym związkiem. Z jednej strony Bartek był czuły wobec mnie, troszczył się o moje zdrowie, gotował dla mnie obiady i pomagał mi naprawiać cieknący kran. Z drugiej strony jego chłód wobec wszystkiego, co słabsze i bezbronne – dzieci, zwierząt – ranił mnie coraz bardziej.
Moja mama zauważyła zmianę w moim zachowaniu:
– Coś się dzieje? Wyglądasz na przygaszoną.
Opowiedziałam jej o Bartku i jego stosunku do zwierząt oraz dzieci.
Mama pokiwała głową:
– Uważaj na takich ludzi, Marto. Jeśli ktoś nie potrafi być dobry dla słabszych od siebie, to prędzej czy później okaże się też chłodny wobec ciebie.
Nie chciałam jej słuchać. Próbowałam tłumaczyć Bartka: może miał trudne dzieciństwo? Może nigdy nie miał zwierzaka? Może po prostu nie rozumie?
Ale potem przyszedł dzień decyzji.
Bartek zaproponował mi wspólne mieszkanie:
– Marta, wynajmujesz pokój za 1800 zł miesięcznie! U mnie będziesz miała wszystko za darmo. Tylko… Filemon musiałby zostać u twojej mamy albo u kogoś innego. Nie chcę kota w domu.
Patrzyłam na niego długo w milczeniu.
– A jeśli kiedyś będziemy mieli dziecko? Też będziesz chciał je oddać?
Bartek roześmiał się nerwowo:
– Dzieci? Na razie nie planuję żadnych dzieci! Po co komplikować sobie życie?
Wiedziałam już wtedy wszystko. Zrozumiałam, że muszę wybrać: albo będę żyła wbrew sobie i oddam Filemona oraz pogodzę się z chłodem wobec dzieci i słabszych… albo zostanę sama, ale wierna swoim wartościom.
Wybrałam siebie i Filemona.
Bartek długo nie mógł tego zrozumieć. Pisał SMS-y: „Przez kota niszczysz naszą szansę?” „Jesteś nienormalna”. Ale ja już wiedziałam: jeśli ktoś nie potrafi być dobry dla tych, którzy są od niego zależni – nigdy nie będzie naprawdę dobry dla mnie.
Czasem wieczorami patrzę na Filemona śpiącego na moich kolanach i pytam siebie: Czy naprawdę musimy wybierać między miłością a własnym sumieniem? Czy kompromis zawsze oznacza zdradę siebie? Co wy byście zrobili?