To nie ten mężczyzna, którego poślubiłam: Historia mojego rozpadającego się małżeństwa z Vincentem

– Znowu nie posprzątałaś kuchni! – głos Wincentego odbił się echem w ciasnym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, a łzy już cisnęły mi się do oczu. Maja i Janek płakali w pokoju obok. Miałam ochotę wykrzyczeć mu w twarz, że nie jestem robotem, ale tylko zacisnęłam zęby.

Jeszcze dwa lata temu byliśmy szczęśliwi. Wincenty był czuły, opiekuńczy, potrafił mnie rozśmieszyć nawet w najgorszy dzień. Pobraliśmy się po pięciu latach związku, a ślub był skromny, ale pełen miłości. Kiedy dowiedzieliśmy się, że będziemy mieć bliźniaki, płakaliśmy ze szczęścia. Ale po porodzie coś w nim pękło.

Zaczęło się niewinnie. Wincenty wracał z pracy coraz później, tłumacząc się nadgodzinami. Ja byłam wykończona – dzieci płakały na zmianę, a ja nie miałam nawet chwili dla siebie. Kiedy prosiłam go o pomoc, przewracał oczami.

– Przecież ty siedzisz cały dzień w domu! – rzucał z irytacją.

Nie rozumiał, że bycie matką to praca na pełen etat. Czułam się coraz bardziej samotna. Najgorsze przyszło, gdy jego matka zaczęła nas odwiedzać.

Pani Helena zawsze była wymagająca, ale teraz jej krytyka przybrała na sile.

– Aleksandro, dzieci są brudne. Co ty robisz cały dzień? – mówiła z pogardą, patrząc na mnie spod przymrużonych powiek.

Wincenty milczał. Czasem miałam wrażenie, że cieszy się z jej uwag – jakby szukał sojusznika przeciwko mnie. Zaczęliśmy się kłócić o wszystko: o pieluchy, o rachunki, o to, kto ma wyjść z psem.

Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez uchylone drzwi kuchni:

– Mamo, ja już nie wiem… Ona się zmieniła. To nie ta sama kobieta.
– Synku, może powinieneś pomyśleć o sobie. Masz prawo być szczęśliwy.

Serce mi pękło. Przestałam być dla niego partnerką – stałam się ciężarem.

Zaczęłam szukać wsparcia u przyjaciółek, ale większość była zajęta swoimi sprawami. Mama powtarzała: „Wytrzymaj dla dzieci”. Ale ile można wytrzymać?

Pewnej nocy Maja dostała gorączki. Wincenty spał jak zabity. Sama biegałam między dziećmi a telefonem do nocnej apteki. Rano usłyszałam tylko:

– Przesadzasz. Każde dziecko czasem choruje.

Zaczęłam mieć wrażenie, że jestem przezroczysta. Nawet kiedy próbowałam z nim rozmawiać:

– Wincenty, czuję się samotna…
– Przestań dramatyzować! – przerywał mi w pół zdania.

W pracy Wincentego pojawiła się nowa koleżanka – Justyna. Zaczęli spędzać razem coraz więcej czasu. Zauważyłam to po wiadomościach na Messengerze i uśmiechu na jego twarzy, gdy odpisywał jej późno w nocy.

– To tylko koleżanka – tłumaczył się nerwowo.

Ale ja już wiedziałam. Widziałam to w jego oczach – był gdzieś indziej.

W końcu zebrałam się na odwagę i zapytałam:

– Czy ty mnie jeszcze kochasz?

Milczał długo.

– Nie wiem…

To „nie wiem” było jak wyrok. Przestałam walczyć o nas – zaczęłam walczyć o siebie.

Zaczęłam chodzić na terapię. Powoli odzyskiwałam siły. Dzieci były moją motywacją – ich śmiech i ciepłe rączki przypominały mi, że jestem potrzebna. Wincenty coraz częściej nocował poza domem. Pani Helena przestała przychodzić – chyba uznała mnie za przegraną sprawę.

Pewnego dnia spakowałam walizkę i pojechałam z dziećmi do mamy do Radomia. Tam pierwszy raz od miesięcy przespałam całą noc bez lęku.

Wincenty zadzwonił po tygodniu:

– Aleksandro… wrócisz?
– Nie wiem…

Dziś jestem tu – silniejsza niż kiedykolwiek. Dzieci rosną zdrowo i są szczęśliwe. Czasem jeszcze pytają o tatę. Nie wiem, co będzie dalej – czy wrócimy do siebie, czy pójdziemy własnymi drogami.

Ale jedno wiem na pewno: nie chcę już być niewidzialna.

Czy naprawdę można odbudować coś, co zostało tak bardzo zniszczone? A może czas nauczyć się żyć dla siebie i dzieci? Co wy byście zrobili na moim miejscu?