Tydzień po ślubie – historia o miłości, która nie wytrzymała próby codzienności

— Oszalałeś?! Jaki rozwód?! — krzyknęłam, czując jak w gardle rośnie mi gula, a w oczach zbierają się łzy. Bukiet zasuszonych róż, który jeszcze wczoraj wydawał mi się najpiękniejszy na świecie, wylądował z hukiem na podłodze. Płatki rozsypały się po panelach jak moje marzenia o szczęściu. — Dopiero się pobraliśmy! Tydzień temu!

Marek nawet nie oderwał wzroku od telefonu. Siedział na kanapie, noga na nogę, jakby rozmawiał ze mną o pogodzie, a nie o końcu naszego małżeństwa. — I co z tego? — rzucił chłodno. — Pomyłka wyszła. Bywa. Lepiej od razu naprawić, niż męczyć się latami.

Zamarłam. W głowie dudniły mi słowa mamy sprzed kilku dni: „Kasiu, pamiętaj, że początki są trudne. Ale jak się kocha, to wszystko można przetrwać”. A ja naprawdę wierzyłam, że kocham Marka. Przecież przez dwa lata byliśmy nierozłączni. On – spokojny informatyk z Warszawy, ja – nauczycielka polskiego z małego miasta pod Radomiem. Poznaliśmy się przez wspólnych znajomych na sylwestrze. Od razu poczułam, że to ten jedyny. On mówił to samo.

Ślub był skromny, ale piękny. Mama płakała ze wzruszenia, tata ściskał Marka jak syna. Wesele – tylko najbliżsi, trochę tańców, dużo śmiechu. Wszyscy mówili: „Jesteście dla siebie stworzeni”.

A teraz? Siedzę na podłodze w naszej wynajętej kawalerce i patrzę na człowieka, którego jeszcze tydzień temu nazywałam mężem. — Marek… — szepczę błagalnie. — Przecież… przecież nic się nie stało! Pokłóciliśmy się raz czy dwa… To normalne! Każdy się kłóci!

On wzdycha ciężko i w końcu odkłada telefon. Patrzy na mnie z takim chłodem, jakiego nigdy wcześniej u niego nie widziałam. — Kasia, ja nie chcę tak żyć. Ty chcesz mieć dzieci już teraz, ja nie jestem gotowy. Ty chcesz wracać do domu na święta do twojej matki, ja mam dość twojej rodziny. Ty chcesz rozmawiać godzinami o uczuciach… Ja nie potrafię.

— Ale przecież wiedziałeś o tym wszystkim! — wybucham. — Rozmawialiśmy o tym przed ślubem!

— Myślałem, że się zmienię — mówi cicho. — Ale nie potrafię.

Cisza między nami jest gęsta jak mgła nad Wisłą jesienią. Słychać tylko tykanie zegara i mój przyspieszony oddech.

Przez następne dni próbuję go przekonać. Dzwonię do mamy, płaczę do słuchawki. Ona mówi: „Walcz o niego!”. Tata milczy, ale wiem, że jest rozczarowany. Marek coraz częściej wychodzi z domu wieczorami. Raz wraca po północy i czuć od niego perfumy, których nie używam.

W końcu znajduję w jego kurtce paragon z kawiarni – dwie kawy i ciasto w środku tygodnia. Zaczynam podejrzewać najgorsze.

— Marek, czy ty masz kogoś? — pytam pewnego wieczoru drżącym głosem.

Patrzy na mnie długo, po czym wzrusza ramionami. — To nie ma znaczenia. I tak chcę rozwodu.

Czuję się jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Wszystko zaczyna się sypać – praca przestaje mnie cieszyć, nie mam siły spotykać się z przyjaciółmi. Mama przyjeżdża do mnie w weekend i robi mi rosół jak w dzieciństwie. Siedzimy razem przy stole i płaczemy obie.

— Kasiu… czasem ludzie popełniają błędy — mówi cicho mama. — Ale to nie znaczy, że ty jesteś winna.

W poniedziałek Marek składa papiery rozwodowe. Nie chce rozmawiać, nie patrzy mi w oczy. Jego rodzice dzwonią do mnie i przepraszają za syna. Mówią, że sami są w szoku.

W pracy wszyscy patrzą na mnie ze współczuciem albo udają, że nic nie wiedzą. Koleżanka z pokoju podsuwa mi czekoladę i mówi: „Jeszcze będziesz szczęśliwa”.

Wieczorami leżę na kanapie i analizuję każdą rozmowę z Markiem sprzed ślubu. Czy naprawdę tego nie widziałam? Czy byłam aż tak ślepa? Przypominam sobie jego uniki, kiedy pytałam o przyszłość; jego milczenie podczas rodzinnych obiadów; jego irytację, gdy mówiłam o dzieciach.

Tydzień po ślubie jestem już oficjalnie sama. Zdejmuję obrączkę i chowam ją do szuflady razem z zaproszeniami ślubnymi i zdjęciami z wesela.

Mama zabiera mnie na spacer po parku Skaryszewskim. Siedzimy na ławce i patrzymy na dzieci bawiące się na placu zabaw.

— Wiesz… — zaczynam cicho — zawsze myślałam, że miłość wystarczy.

Mama uśmiecha się smutno. — Miłość to za mało, Kasiu. Potrzeba jeszcze odwagi i chęci do pracy nad sobą…

Patrzę na nią i nagle czuję ulgę. Może to nie była moja wina? Może czasem lepiej odejść od stołu zanim wszystko się spali?

Wracam do pustego mieszkania i patrzę w lustro. Widzę nową siebie – trochę smutniejszą, ale silniejszą niż kiedykolwiek.

Czy można naprawdę poznać drugiego człowieka? Czy czasem nie mylimy marzeń z rzeczywistością? Może lepiej przeżyć krótką porażkę niż długie cierpienie…