Dziadek w cieniu ignorancji: Gdzie była rodzina, gdy go potrzebował?

– Wojtek, twój syn znowu mnie ignoruje! – głos mojej teściowej przebił się przez ściany naszego małego mieszkania na Ruczaju. Stała w progu kuchni, z rękami założonymi na piersi, a jej twarz wyrażała całą gamę pretensji, które zbierała przez ostatnie tygodnie.

Spojrzałem na Zosię, która siedziała przy stole z kubkiem zimnej już herbaty. Jej wzrok był pusty, jakby nie słyszała matki. Ale wiedziałem, że słyszy doskonale – po prostu nie miała już siły odpowiadać.

– Mamo, Bartek ma teraz trudny czas w szkole – próbowałem tłumaczyć. – Może po prostu potrzebuje trochę przestrzeni.

– Przestrzeni? – prychnęła teściowa. – A kiedy ja potrzebowałam rodziny, to gdzie byliście wszyscy? Gdzie był Bartek, kiedy jego dziadek leżał sam w szpitalu?

To pytanie zawisło w powietrzu jak ciężka mgła. Nikt nie odpowiedział. Bo odpowiedź była zbyt bolesna.

Zosia i ja pobraliśmy się niemal jako nastolatkowie – mieliśmy ledwie po dziewiętnaście lat. Oboje właśnie rozpoczęliśmy studia na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, gdy między nami wybuchło pierwsze, szczere i naiwne uczucie. Rok później zorganizowaliśmy skromny ślub – Zosia była już w ciąży. Rodzice byli przeciwni, zwłaszcza moja matka. „Za młodzi jesteście!” powtarzała jak mantrę. Ale my byliśmy pewni, że damy radę.

Bartek urodził się w listopadzie, w środku sesji egzaminacyjnej. Pamiętam tamte noce – Zosia płakała z bólu po porodzie, a ja próbowałem ogarnąć notatki z filozofii i przewijać syna jednocześnie. Moja matka przyjeżdżała czasem na kilka godzin, ale zawsze kończyło się to kłótnią. „Nie tak się trzyma dziecko!”, „Nie tak się gotuje kaszkę!” – jej głos do dziś dźwięczy mi w uszach.

Mój ojciec – dziadek Bartka – był wtedy jeszcze silny i pogodny. Pracował jako konserwator w muzeum na Wawelu. Często zabierał Bartka na spacery po Plantach, opowiadał mu o smokach i królach. Był cichy, trochę nieporadny w okazywaniu uczuć, ale zawsze obecny. To on nauczył mnie jeździć na rowerze i łowić ryby nad Wisłą.

Z czasem jednak wszystko zaczęło się sypać. Zosia rzuciła studia po drugim roku – nie dawała rady pogodzić nauki z macierzyństwem i wiecznymi pretensjami mojej matki. Ja pracowałem na pół etatu w księgarni i próbowałem skończyć magisterkę. Bartek rósł szybko, ale coraz częściej zamykał się w sobie. Moja matka narzekała, że wnuk ją ignoruje, a ja nie miałem siły tłumaczyć jej, że dzieci czasem po prostu potrzebują spokoju.

Pewnego dnia zadzwonił do mnie szpital. Ojciec miał udar. Byłem wtedy na zajęciach – pamiętam, jak wybiegłem z sali wykładowej z bijącym sercem i drżącymi rękami. W szpitalu leżał nieprzytomny, podłączony do aparatury. Lekarze mówili, że rokowania są niepewne.

Zosia przyszła ze mną tylko raz. Powiedziała potem: „Nie mogę patrzeć na twojego ojca w takim stanie”. Rozumiałem ją – sama miała za sobą trudne dzieciństwo i śmierć ojca, której nigdy nie przepracowała. Ale wtedy poczułem się strasznie samotny.

Matka przychodziła codziennie do szpitala i wracała coraz bardziej rozgoryczona. „Gdzie jest twoja żona? Gdzie jest Bartek? Dlaczego nikt nie chce pomóc?” – wyrzucała mi przy każdej okazji.

Ojciec zmarł po trzech tygodniach walki o życie. Na pogrzebie było niewiele osób – kilku kolegów z pracy, sąsiedzi z bloku i my: ja, Zosia i Bartek. Matka płakała głośno, niemal teatralnie. Bartek stał obok mnie nieruchomo, patrząc gdzieś w dal.

Po pogrzebie wszystko się rozpadło jeszcze bardziej. Matka zamknęła się w sobie i przestała odwiedzać nas tak często jak kiedyś. Bartek zaczął mieć problemy w szkole – nauczycielka mówiła, że jest zamknięty w sobie i nie potrafi rozmawiać z rówieśnikami.

Któregoś dnia usiadłem z nim przy stole i zapytałem:
– Synu, dlaczego nie rozmawiasz z babcią?
Bartek wzruszył ramionami.
– Ona zawsze tylko narzeka…
Nie wiedziałem co powiedzieć. Przecież miał rację.

Zosia coraz częściej wychodziła wieczorami do koleżanek lub zostawała dłużej w pracy. Ja też uciekałem – do książek, do pracy, byle nie myśleć o tym wszystkim.

Pewnego wieczoru matka przyszła bez zapowiedzi. Usiadła ciężko na kanapie i zaczęła płakać.
– Czuję się taka samotna… Bartek mnie unika… Ty też…
Patrzyłem na nią bezradnie.
– Mamo…
– Gdzie byliście wszyscy, kiedy twój ojciec mnie potrzebował? Kiedy ja potrzebowałam pomocy?
Nie umiałem odpowiedzieć.

Dziś minęły już trzy lata od śmierci ojca. Bartek ma piętnaście lat i coraz bardziej oddala się od nas wszystkich. Zosia i ja żyjemy obok siebie jak współlokatorzy. Matka mieszka sama na drugim końcu miasta i widujemy się tylko od święta.

Czasem zastanawiam się: czy mogliśmy zrobić coś inaczej? Czy gdybyśmy byli bardziej obecni dla ojca, dla siebie nawzajem… czy dziś bylibyśmy inną rodziną? Dlaczego tak łatwo zapominamy o tych, którzy nas naprawdę potrzebują?

Może każdy z nas nosi w sobie cień ignorancji – nawet jeśli wydaje nam się, że robimy wszystko najlepiej jak potrafimy.