Oni jedzą delicje, my kaszę: Czy sprawiedliwość jeszcze istnieje w naszej rodzinie?
— Znowu kasza? — jęknął Kuba, mój młodszy syn, patrząc z niechęcią na parujący talerz. W tej samej chwili usłyszałam trzask drzwi wejściowych. To oni — mój brat Marek z żoną, wrócili do domu. Mieszkamy razem od roku, odkąd ich firma upadła i musieli sprzedać mieszkanie. Wpuściłam ich pod swój dach, bo przecież rodzina to rodzina. Ale od tamtej pory nic już nie jest takie samo.
— Dobry wieczór — rzuciłam, starając się, by mój głos brzmiał pogodnie. — Właśnie siadamy do kolacji. Może dołączycie?
Marek spojrzał na mnie chłodno, a jego żona, Aneta, nawet nie odpowiedziała. Przeszli obok nas, niosąc torby z delikatesów. Zauważyłam przez chwilę błysk złotej folii — pewnie znowu kupili łososia albo jakieś wykwintne sery. Zamknęli się w swoim pokoju.
— Mamo, dlaczego oni zawsze jedzą coś innego? — zapytał Kuba szeptem.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przecież to ja płacę rachunki, gotuję i sprzątam. Oni obiecali dokładać się do domowego budżetu, ale od miesięcy nie widziałam od nich ani złotówki. Za to zawsze mają pieniądze na swoje przysmaki.
Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Słyszałam przez ścianę ich śmiechy i brzęk kieliszków. Przypomniałam sobie czasy, gdy byliśmy dziećmi — Marek zawsze był oczkiem w głowie rodziców. Ja musiałam być odpowiedzialna, pomagać w domu, a on mógł robić, co chciał. Teraz historia się powtarza.
Rano przy kuchennym stole zastałam Anetę. Kroiła awokado na grzanki.
— Dzień dobry — powiedziałam cicho.
— Dzień dobry — odpowiedziała bez uśmiechu.
— Może dziś zjemy razem obiad? — zaproponowałam z nadzieją.
— Nie wiem, czy Marek będzie miał czas — rzuciła i wyszła z kuchni.
Zostałam sama z tym pytaniem w sercu: gdzie jest sprawiedliwość? Dlaczego ja muszę zaciskać pasa, żeby starczyło na wszystko, a oni żyją jakby nigdy nic?
Po południu zadzwoniła mama.
— Jak tam u was?
— W porządku — skłamałam. — Marek i Aneta chyba dobrze się czują.
— Cieszę się. Wiesz, Marek zawsze miał trudniej w życiu…
Zacisnęłam zęby. Znowu to samo. Czy ktoś kiedyś zauważy, że ja też mam swoje granice?
Wieczorem Kuba wrócił ze szkoły smutny.
— Mamo, dzieci się śmiały, że pachnę kaszą…
Poczułam gulę w gardle. Przytuliłam go mocno.
— Kochanie, nie przejmuj się. Jesteśmy rodziną i damy radę.
Ale czy naprawdę damy radę? Coraz częściej łapię się na tym, że mam ochotę wykrzyczeć Markowi wszystko w twarz: że jestem zmęczona jego egoizmem, że nie chcę już być tą „silną siostrą”, która zawsze musi pomagać.
Kilka dni później doszło do wybuchu. Marek przyszedł do kuchni akurat wtedy, gdy liczyłam drobne na chleb.
— Znowu nie ma kawy? — zapytał zirytowany.
— Może byś sam kupił? Albo dorzucił się do rachunków? — wyrwało mi się.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
— Przecież pomagam! — oburzył się.
— Pomagasz? Od miesięcy nie widziałam od was ani grosza! A ja muszę tłumaczyć dzieciom, dlaczego jemy tylko kaszę!
Aneta weszła do kuchni i zaczęła krzyczeć:
— To nie nasza wina, że masz takie życie! My też mamy swoje problemy!
— Ale jakoś na łososia zawsze was stać! — krzyknęłam przez łzy.
Kuba patrzył na nas szeroko otwartymi oczami. Wtedy zrozumiałam, że muszę coś zmienić.
Wieczorem usiadłam przy stole z kartką papieru i zaczęłam pisać list do Marka:
„Marek,
Nie mogę już dłużej udawać, że wszystko jest w porządku. Czuję się wykorzystywana i niewidzialna. Jeśli mamy dalej mieszkać razem, musimy ustalić jasne zasady: wspólne rachunki, wspólne posiłki albo osobne gospodarstwa. Inaczej nie dam rady.”
Rano zostawiłam list pod drzwiami ich pokoju. Cały dzień czekałam na odpowiedź. Wieczorem Marek przyszedł do mnie sam.
— Przepraszam — powiedział cicho. — Nie zdawałem sobie sprawy…
Popłakałam się ze wzruszenia i ulgi. Może to początek zmian?
Ale wciąż mam w sercu pytanie: czy sprawiedliwość naprawdę istnieje w rodzinie? Czy można ją wywalczyć bez utraty miłości?
A wy? Czy kiedykolwiek czuliście się niewidzialni we własnym domu?