Nocne kłamstwa: Jak odkryłam prawdę o mężu, której nie chciałam znać
— Znowu wychodzisz? — zapytałam cicho, patrząc jak Marek nerwowo szuka kluczy w przedpokoju. Nie spojrzał na mnie, tylko rzucił przez ramię:
— Muszę skończyć projekt na jutro. Nie czekaj na mnie.
Zamknęły się za nim drzwi. Zostałam sama w ciemnym mieszkaniu, słysząc jeszcze przez chwilę echo jego kroków na klatce schodowej. Od miesięcy powtarzał tę samą historię: praca po nocach, terminy, presja. Wracał między drugą a czwartą nad ranem, cicho jak cień. Przyzwyczaiłam się do odgłosu kluczy wsuwanych w zamek, do skrzypnięcia podłogi w korytarzu, do jego krótkiego „śpij”, mrukniętego w półmroku. Pachniał kawą i zimnym powietrzem, a czasem papierosami, choć od lat mówił, że rzucił.
Ale tej nocy coś we mnie pękło. Może to przez rozmowę z mamą, która rzuciła mimochodem: „A ty naprawdę wierzysz, że on tyle pracuje?”. Może przez to, jak ostatnio unikał mojego wzroku i coraz częściej zostawiał telefon w trybie samolotowym. Albo przez to, że nasze rozmowy ograniczały się do wymiany informacji o rachunkach i zakupach.
Nie mogłam zasnąć. Leżałam w łóżku i słuchałam ciszy. W końcu wstałam, ubrałam się i wyszłam z domu. Pojechałam pod jego biuro na ul. Słowackiego. Była pierwsza w nocy. Budynek stał pogrążony w ciemności. Żadne światło nie paliło się na piętrze, gdzie Marek miał swoje biuro projektowe. Siedziałam w samochodzie i patrzyłam na puste okna. Czułam narastający niepokój i złość.
Wybrałam jego numer. Nie odebrał. Po kilku minutach napisałam SMS-a: „Jesteś jeszcze w pracy?”. Odpisał po chwili: „Tak, zaraz kończę”.
Poczułam jakby ktoś uderzył mnie w żołądek. Skłamał mi prosto w oczy — a ja patrzyłam właśnie na drzwi jego firmy, które nawet nie drgnęły od godziny.
Nie wiem, ile tam siedziałam. W końcu zobaczyłam go — wyszedł zza rogu ulicy, śmiejąc się do telefonu. Obok niego szła kobieta — wysoka blondynka w czerwonym płaszczu. Przystanęli pod latarnią. Marek objął ją ramieniem i pocałował.
Zamarłam. Chciałam wysiąść z samochodu i zrobić awanturę, ale nie mogłam się ruszyć. Patrzyłam tylko, jak odchodzą razem w stronę przystanku tramwajowego.
Wróciłam do domu na drżących nogach. Przez całą noc przewracałam się z boku na bok, próbując znaleźć sens w tym wszystkim. Rano Marek wrócił jak zwykle — cicho, ostrożnie.
— Jak było w pracy? — zapytałam spokojnie, choć serce waliło mi jak młot.
Zerknął na mnie zaskoczony:
— Ciężko… Dużo roboty…
— A ta blondynka w czerwonym płaszczu też pracowała z tobą?
Zbladł. Przez chwilę milczał, potem usiadł na krześle i schował twarz w dłoniach.
— To nie tak… — zaczął cicho.
— To jak? — przerwałam mu ostro.
Nie odpowiedział od razu. Widziałam łzy w jego oczach — pierwszy raz od lat.
— Poznałem ją pół roku temu… Byłem zmęczony… Czułem się samotny… Ty ciągle byłaś zajęta domem, dziećmi… Przepraszam…
Siedzieliśmy naprzeciwko siebie jak obcy ludzie. Wszystko we mnie krzyczało: „Wstań! Rzuć czymś! Wyrzuć go z domu!”. Ale nie mogłam się ruszyć.
Przez kolejne dni żyliśmy obok siebie jak dwa cienie. Marek próbował rozmawiać, tłumaczyć się, przepraszać. Ja zamknęłam się w sobie. Dzieci wyczuwały napięcie — starsza córka pytała: „Mamo, czemu tata jest taki smutny?”. Nie umiałam jej odpowiedzieć.
Mama przyjechała któregoś dnia z zupą i ciastem.
— Musisz zdecydować, co dalej — powiedziała stanowczo. — Albo mu wybaczysz i spróbujecie to naprawić, albo odejdź. Ale nie możesz tak tkwić w zawieszeniu.
Nie spałam całą noc. Przeglądałam stare zdjęcia — ślubne, z wakacji nad morzem, z pierwszych urodzin córki. Przypomniałam sobie Marka sprzed lat — zakochanego chłopaka z gitarą, który pisał dla mnie piosenki pod oknem.
Rano usiadłam naprzeciwko niego przy kuchennym stole.
— Chcę wiedzieć wszystko — powiedziałam cicho. — Bez kłamstw.
Opowiedział mi wszystko: o samotności, o strachu przed starzeniem się, o tym, jak łatwo było mu uciec w coś nowego zamiast walczyć o nasz związek.
Płakaliśmy oboje. Nie wiem jeszcze, co zrobię dalej. Zdrada boli bardziej niż cokolwiek innego — ale jeszcze bardziej boli świadomość, że przez lata byliśmy sobie coraz dalsi.
Czasem myślę: czy można odbudować coś, co zostało tak mocno zniszczone? Czy miłość naprawdę wybacza wszystko? A może są rany, które nigdy się nie zagoją?