Rodzina czeka na mój koniec, by przejąć dom. Ale ja mam własny plan.
– Znowu dzwoniła twoja kuzynka, pytała, czy już się gorzej czujesz – powiedziała sąsiadka, Zofia, kiedy wracałam z zakupów.
Zacisnęłam palce na rączce torby. W głowie aż huczało mi od myśli. „Czy już się gorzej czuję?” – powtarzałam w myślach z goryczą. Czy to naprawdę wszystko, co ich interesuje? Moje zdrowie, tylko po to, by wiedzieć, kiedy mogą zacząć dzielić się moim domem?
Mam na imię Barbara. Sześćdziesiąt lat temu przyszłam na świat w małym miasteczku pod Radomiem. Przez większość życia byłam żoną i nauczycielką matematyki w miejscowej szkole. Miałam męża, Marka. Wierzyłam, że jesteśmy szczęśliwi, dopóki nie znalazłam w jego telefonie wiadomości od Ewy – mojej koleżanki z pracy. „Tęsknię za tobą, kochanie” – napisała. To był koniec mojego świata.
Rozwód był szybki i bolesny. Marek wyprowadził się do Ewy, a ja zostałam sama w naszym domu. Dzieci nigdy nie mieliśmy – najpierw odkładaliśmy decyzję, potem było już za późno. Rodzina? Mam siostrę, Danutę, i kilku kuzynów. Ale kontakt z nimi ograniczał się do świątecznych telefonów i okazjonalnych spotkań na pogrzebach.
Ostatnio jednak coś się zmieniło. Danuta zaczęła dzwonić częściej. „Jak się czujesz? Może powinnaś pomyśleć o testamencie? Wiesz, żeby wszystko było jasne…” – mówiła niby troskliwie, ale w jej głosie wyczuwałam niecierpliwość.
Kuzynka Grażyna przyjechała nawet z Warszawy. Przyniosła ciasto i butelkę wina. „Barbarka, ty już sama tu nie dasz rady. Może powinnaś zamieszkać bliżej rodziny? Albo sprzedać dom póki jeszcze możesz?” – sugerowała niby mimochodem.
Czułam się jak zwierzyna otoczona przez sępy. Każdy uśmiech był podszyty chciwością. Każde pytanie o zdrowie – próbą wysondowania, ile jeszcze zostało mi czasu.
Pewnego wieczoru usiadłam przy kuchennym stole z kubkiem herbaty i zaczęłam pisać list. „Nie zostawię wam tego domu” – napisałam w myślach, choć na papierze brzmiało to łagodniej: „Chciałabym, aby mój dom służył komuś, kto naprawdę tego potrzebuje”.
Zadzwoniłam do notariusza. Umówiłam się na spotkanie i spisałam testament. Dom zapisałam fundacji pomagającej samotnym matkom. Pieniądze z konta miały trafić do schroniska dla zwierząt.
Kiedy powiedziałam o tym Danucie, wybuchła:
– Zwariowałaś?! Oddasz wszystko obcym?!
– Obcym? – zapytałam spokojnie. – A kto tu ostatni raz był u mnie z własnej woli? Kto zapytał, jak się czuję, zanim zaczęło was interesować, co po mnie zostanie?
– Przecież jesteśmy rodziną!
– Rodziną? Czy tylko spadkobiercami?
Rozłączyła się bez słowa.
Od tamtej pory telefony ucichły. Nawet Grażyna przestała przyjeżdżać z ciastem.
Zostałam sama ze swoimi myślami i wspomnieniami. Czasem wieczorami siadam na werandzie i patrzę na ogród, który pielęgnowałam przez lata. Róże kwitną jak szalone – jakby chciały mi wynagrodzić wszystkie łzy przelane przez Marka i rodzinę.
Przypominam sobie dzieci ze szkoły – te nieśmiałe spojrzenia, kiedy tłumaczyłam im ułamki; te drobne gesty wdzięczności: laurka na Dzień Nauczyciela, czekolada pod choinkę. To dla nich czułam się potrzebna.
Pewnego dnia pod moim domem pojawiła się młoda kobieta z dwójką dzieci. Była to Marta – samotna matka, której fundacja pomogła znaleźć mieszkanie po ucieczce od przemocowego męża.
– Pani Barbara? Chciałam tylko podziękować… Dzięki pani mamy gdzie mieszkać.
Popatrzyłam na nią i poczułam coś dziwnego – ciepło, którego nie dawała mi własna rodzina.
Wieczorem zadzwoniła Zofia:
– Wiesz, ludzie gadają po wsi… Że oddałaś dom obcym.
– Nie są obcy – odpowiedziałam cicho. – Są wdzięczni.
Czasem myślę o Marku i Ewie. Czy są szczęśliwi? Czy ich dzieci będą kiedyś tak samo walczyć o spadek?
W nocy śni mi się dom pełen śmiechu dzieci i zapachu świeżego chleba. Nie żałuję swojej decyzji.
Czy rodzina to tylko więzy krwi? Czy może ci, którzy naprawdę nas potrzebują i doceniają?
A wy? Komu oddalibyście swój dom – rodzinie czy komuś, kto naprawdę tego potrzebuje?