Gdy świat wali się w jednej chwili: Moja walka z chorobą i rodziną

— Mamo, nie chcę tam wracać! — krzyknąłem, czując jak łzy napływają mi do oczu. Siedziałem na zimnej podłodze w łazience, kurczowo ściskając telefon. Po drugiej stronie słyszałem tylko ciężki oddech mamy. — Musisz, Paweł. Lekarz powiedział, że to jedyna szansa — odpowiedziała cicho, jakby bała się, że jej słowa mnie złamią.

Jeszcze miesiąc temu byłem zwyczajnym trzydziestolatkiem z Warszawy. Pracowałem w agencji reklamowej, miałem dziewczynę, plany na wakacje w Bieszczadach i marzenie o własnym mieszkaniu. Wszystko zmieniło się pewnego piątkowego popołudnia, kiedy dostałem wyniki badań. Lekarz spojrzał na mnie poważnie, a ja już wiedziałem, że coś jest nie tak. — Panie Pawle, to rak jelita grubego. Zaawansowany. Musimy działać natychmiast.

Poczułem się jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez kilka dni chodziłem jak we śnie. Nie wiedziałem, jak powiedzieć o tym rodzicom. Tata zawsze był twardy, nigdy nie okazywał słabości. Mama… Mama płakała po cichu w kuchni, kiedy myślała, że nikt nie widzi.

— To przez twoje jedzenie! Zawsze jadłeś byle co! — wybuchł tata podczas pierwszej rozmowy po diagnozie. — Gdybyś słuchał matki i jadł normalnie…

— Tato, to nie czas na szukanie winnych — przerwałem mu drżącym głosem. — Potrzebuję was teraz.

Ale tata już wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami. Zostałem z mamą, która tuliła mnie jak małego chłopca.

Chemia zaczęła się szybko. Szpital na Banacha stał się moim drugim domem. Poznałem tam ludzi takich jak ja — przerażonych, zagubionych, czasem pełnych nadziei. Najbardziej zaprzyjaźniłem się z panią Haliną z Radomia. Miała 62 lata i zawsze przynosiła mi domowe ciasto. — Synku, musisz jeść! — powtarzała, a ja uśmiechałem się przez łzy.

Moja dziewczyna, Ania, próbowała być dzielna. Przychodziła codziennie po pracy, trzymała mnie za rękę i opowiadała o świecie poza szpitalem. Ale widziałem w jej oczach strach. Pewnego dnia przyszła później niż zwykle.

— Paweł… ja nie wiem, czy dam radę… — zaczęła niepewnie.

— Wiem — przerwałem jej. — Nie musisz nic mówić.

Pocałowała mnie w czoło i wyszła. Już nie wróciła.

Najgorsze były noce. Leżałem na szpitalnym łóżku i myślałem o tym, co będzie dalej. Czy przeżyję? Czy jeszcze kiedyś pójdę z tatą na ryby? Czy mama przestanie płakać?

Pewnego dnia tata przyszedł do szpitala. Usiadł obok mojego łóżka i przez długi czas milczał.

— Przepraszam — powiedział w końcu cicho. — Bałem się.

Spojrzałem na niego zdziwiony. Nigdy nie słyszałem od niego takich słów.

— Ja też się boję — odpowiedziałem.

Od tego dnia zaczął przychodzić codziennie. Przynosił mi gazety, opowiadał o sąsiadach i o tym, jak mama piecze moje ulubione ciasto drożdżowe na powrót do domu.

Chemia była koszmarem. Wymioty, ból brzucha, wypadające włosy… Czasem miałem ochotę się poddać. Ale wtedy przypominałem sobie słowa pani Haliny: „Synku, życie jest jedno. Walcz!”

Po kilku miesiącach leczenia lekarz powiedział mi, że są postępy. Rak się cofnął. Płakałem wtedy jak dziecko.

Wróciłem do domu na święta Bożego Narodzenia. Mama przygotowała wszystko tak jak dawniej: barszcz z uszkami, karp w galarecie, makowiec… Tata nawet ubrał choinkę samodzielnie.

Siedzieliśmy przy stole w milczeniu. Nagle tata podniósł kieliszek.

— Za zdrowie Pawła! — powiedział głośno.

Wszyscy się uśmiechnęliśmy przez łzy.

Dziś wiem jedno: choroba zmienia wszystko. Ale daje też szansę na nowy początek. Czy potrafimy wybaczyć sobie nawzajem nasze słabości? Czy umiemy być razem wtedy, gdy najbardziej tego potrzebujemy?