Niekochana żona: Moje życie w cieniu obojętności
— Znowu wracasz tak późno? — zapytałam, ledwo powstrzymując drżenie głosu, kiedy Andrzej wszedł do mieszkania, rzucając klucze na komodę. Nie spojrzał na mnie. Zamiast odpowiedzi usłyszałam tylko szelest kurtki i ciche westchnienie. W kuchni czekała na niego zimna zupa, a na mnie — kolejna bezsenna noc.
Kiedyś było inaczej. Pamiętam, jak Andrzej potrafił godzinami opowiadać mi o swoich marzeniach, jak śmialiśmy się z byle czego, jak trzymał mnie za rękę nawet w sklepie spożywczym. Teraz między nami była tylko cisza. Cisza, która bolała bardziej niż najgorsza kłótnia.
Zosia, nasza córka, coraz częściej pytała: „Mamo, dlaczego tata nie chce z nami jeść kolacji?”. Nie umiałam jej odpowiedzieć. Sama nie rozumiałam, kiedy zaczęliśmy żyć obok siebie, a nie ze sobą. Może to wtedy, gdy Andrzej dostał awans i zaczął coraz więcej czasu spędzać w pracy? A może wtedy, gdy przestał mnie przytulać na dobranoc?
Moja mama powtarzała: „Małżeństwo to ciężka praca”. Ale nikt nie mówił mi, jak radzić sobie z obojętnością. Zawsze myślałam, że zdrada to pocałunki i ukradkowe spotkania. Tymczasem zdrada może mieć twarz milczenia i braku spojrzenia.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Andrzeja przez telefon. Szeptał coś do kogoś, śmiejąc się cicho. Kiedy weszłam do pokoju, natychmiast się rozłączył. — To był Tomek z pracy — rzucił szybko, unikając mojego wzroku. Nie uwierzyłam mu. Po raz pierwszy poczułam prawdziwy strach.
Zaczęłam szukać śladów. Przeglądałam jego wiadomości, sprawdzałam kieszenie marynarki. Nic nie znalazłam — tylko jeszcze większą pustkę i wstyd, że stałam się kobietą podejrzliwą i zdesperowaną.
W pracy udawałam, że wszystko jest w porządku. Koleżanki opowiadały o swoich mężach: o wspólnych wyjazdach, prezentach na rocznicę, drobnych gestach czułości. Uśmiechałam się i kiwałam głową, ale w środku czułam się jak oszustka.
Najgorzej było w święta. Wigilijny stół, przy którym Andrzej siedział z telefonem w ręku, a Zosia próbowała opowiadać mu o swoim przedstawieniu w przedszkolu. — Zaraz, córeczko — mruknął tylko i nawet nie podniósł wzroku znad ekranu. Wtedy zobaczyłam łzy w oczach mojej córki i coś we mnie pękło.
Wieczorem podjęłam próbę rozmowy:
— Andrzej… czy ty mnie jeszcze kochasz?
Spojrzał na mnie tak, jakby zobaczył mnie pierwszy raz od lat.
— Nie wiem — odpowiedział po dłuższej chwili ciszy.
To „nie wiem” bolało bardziej niż każde „nie”.
Od tamtej pory zaczęłam żyć na pół gwizdka. Rano szykowałam Zosię do przedszkola, potem praca, zakupy, szybki obiad. Wieczorami patrzyłam na Andrzeja i zastanawiałam się, czy jeszcze jest sens walczyć o coś, co już dawno umarło.
Pewnego dnia spotkałam na klatce sąsiadkę, panią Halinę. — Pani Kasiu, pani taka smutna ostatnio… Wszystko w porządku? — zapytała życzliwie. Uśmiechnęłam się blado i odpowiedziałam: — Tak, wszystko dobrze. Ale jej spojrzenie mówiło mi, że nie uwierzyła ani przez chwilę.
Zaczęłam pisać pamiętnik. Każdego wieczoru przelewałam na papier swoje żale i lęki. Pisałam o tym, jak bardzo tęsknię za dawnym Andrzejem, za sobą sprzed lat, za poczuciem bezpieczeństwa. Pisałam o tym, że boję się samotności bardziej niż rozwodu.
Któregoś dnia Zosia wróciła z przedszkola z rysunkiem: cała nasza rodzina trzymająca się za ręce. Tylko tata stał trochę dalej. — Dlaczego tata jest taki daleko? — zapytałam cicho.
— Bo tata zawsze się spieszy — odpowiedziała poważnie moja pięcioletnia córka.
To był moment przełomowy. Zrozumiałam, że nie tylko ja cierpię przez obojętność Andrzeja — cierpi też nasze dziecko.
Zebrałam się na odwagę i zaproponowałam terapię małżeńską. Andrzej wzruszył ramionami:
— Nie mam czasu na takie rzeczy.
To był gwóźdź do trumny naszego związku.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy jak współlokatorzy. Czasem miałam ochotę krzyczeć, czasem płakać, czasem po prostu uciec gdzieś daleko. Ale zostałam — dla Zosi, dla siebie… a może ze strachu przed zmianą?
W końcu podjęłam decyzję. Spakowałam kilka rzeczy i wyjechałam z Zosią do mojej mamy na wieś. Andrzej nawet nie próbował nas zatrzymać.
Dziś mija rok od tamtego dnia. Nadal boli mnie wspomnienie naszego małżeństwa i tego wszystkiego, co straciliśmy przez obojętność i brak rozmowy. Ale wiem jedno: zasługuję na miłość i szacunek.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: ile kobiet jeszcze tkwi w takich związkach? Ile z nas boi się odejść tylko dlatego, że nie wierzy już w siebie?
Czy naprawdę lepiej być samotną w małżeństwie niż samotną samej ze sobą?