Dzień, w którym Adrian wrócił: Tajemnica, która rozdarła nasze małżeństwo
– Adrian, możesz mi w końcu powiedzieć, co się dzieje? – mój głos drżał, choć starałam się brzmieć spokojnie. Stał w przedpokoju, z walizką w ręku, patrząc gdzieś ponad moim ramieniem. Przez chwilę miałam wrażenie, że nie poznaję własnego męża.
Wrócił z delegacji do Poznania dwa dni wcześniej niż planował. Zawsze dzwonił, zawsze pisał. Tym razem – cisza. Kiedy wszedł do mieszkania, nie przytulił mnie jak zwykle. Nie zapytał o dzieci, nie uśmiechnął się na widok naszej córki Zosi bawiącej się na dywanie. Po prostu przeszedł obok mnie i zamknął się w łazience.
Przez kolejne dni unikał rozmów. Jadł w milczeniu, wychodził na długie spacery z psem, wracał późno. Czułam się jak powietrze. Nasze rozmowy ograniczały się do banałów: „Zosia ma katar”, „Trzeba kupić mleko”. W końcu nie wytrzymałam.
– Adrian, proszę cię… – zaczęłam raz jeszcze wieczorem, kiedy siedział na kanapie z pustym wzrokiem utkwionym w telewizorze. – Jeśli coś się stało…
– Nic się nie stało – przerwał mi szorstko. – Jestem po prostu zmęczony.
Wiedziałam, że kłamie. Znałam go lepiej niż siebie samą. Przez siedem lat małżeństwa przeszliśmy już swoje: kredyt na mieszkanie w Warszawie, dwie poronienia, narodziny Zosi, jego awans i moje zwolnienie z pracy. Byliśmy drużyną. Przynajmniej tak myślałam.
Pewnej nocy obudziłam się i zobaczyłam światło w kuchni. Adrian siedział przy stole z głową w dłoniach. Podeszłam cicho.
– Adrian…
Podniósł wzrok. W jego oczach zobaczyłam coś, czego nigdy wcześniej tam nie było – strach.
– Muszę ci coś powiedzieć – wyszeptał.
Serce waliło mi jak oszalałe.
– W Poznaniu… poznałem kogoś – zaczął powoli. – To był przypadek. Nie planowałem tego. Przepraszam.
Przez chwilę miałam wrażenie, że czas się zatrzymał. Słyszałam tylko własny oddech i szum krwi w uszach.
– Kogo? – zapytałam głucho.
– To nie ma znaczenia… To był tylko jeden raz…
Zaczęłam płakać. Nie mogłam przestać. On siedział nieruchomo, jakby czekał na wyrok.
Następne dni były jak koszmar na jawie. Chodziłam po mieszkaniu jak cień samej siebie. Zosia pytała: „Mamusiu, czemu płaczesz?” – a ja nie umiałam jej odpowiedzieć. Adrian próbował rozmawiać, tłumaczyć się, ale każde jego słowo bolało bardziej niż poprzednie.
Moja mama przyjechała z Lublina, gdy dowiedziała się o wszystkim od mojej siostry Magdy.
– Dziecko, musisz być silna – powtarzała mi co wieczór. – Dla Zosi.
Ale jak być silną, kiedy wszystko się wali? Kiedy człowiek, któremu ufałaś najbardziej na świecie, okazuje się kimś obcym?
Adrian wyprowadził się miesiąc później. Do dziś pamiętam ten dzień: spakował kilka rzeczy do torby sportowej i wyszedł bez słowa pożegnania. Zosia płakała za nim przez całą noc.
Znajomi pytali dyskretnie: „Co się stało? Przecież byliście tacy szczęśliwi”. Odpowiadałam: „To była wspólna decyzja”. Tylko Magda wiedziała prawdę.
Przez kolejne miesiące próbowałam poskładać życie na nowo. Szukałam pracy, chodziłam na terapię, starałam się być dobrą mamą dla Zosi. Ale nocami wracały pytania: „Co zrobiłam źle? Czy mogłam temu zapobiec?”
Pewnego dnia spotkałam Adriana przypadkiem na ulicy. Wyglądał na starszego o dziesięć lat. Przystanął niezręcznie.
– Jak Zosia? – zapytał cicho.
– Tęskni za tobą – odpowiedziałam szczerze.
Patrzył na mnie długo.
– Przepraszam – powiedział tylko i odszedł.
Dziś minął rok od naszego rozstania. Nadal boli. Nadal nie rozumiem wszystkiego. Ale nauczyłam się żyć z tym bólem i nie pozwalać mu rządzić moim życiem.
Czasem patrzę na Zosię i zastanawiam się: czy lepiej byłoby udawać szczęście dla niej? Czy prawda zawsze jest lepsza od iluzji? Może ktoś z was zna odpowiedź?