Oddałam synowi oszczędności życia – odniósł sukces i zapomniał o mnie. Ale życie zatoczyło koło

– Mamo, nie rozumiesz, to moja szansa! – krzyczał Bartek, trzaskając drzwiami kuchni. Stałam przy zlewie, z rękami czerwonymi od płynu do naczyń, i patrzyłam na jego plecy. Mój jedyny syn. Całe życie robiłam wszystko, żeby miał lepiej niż ja. Żeby nie musiał się wstydzić matki magazynierki z popękanymi dłońmi i zmęczonymi oczami.

Nie jestem wykształcona. Skończyłam zawodówkę, potem od razu do pracy – najpierw w magazynie tekstylnym, potem przy pakowaniu żywności. Plecy bolały, ręce miałam zawsze popękane od chemii, a paznokcie krótkie i nierówne, bo w mojej pracy i tak nikt na nie nie patrzył. Ale nigdy nie narzekałam. Wiedziałam, że robię to dla Bartka. Żeby mógł studiować, żeby nie musiał się martwić o rachunki.

Kiedy miał siedemnaście lat, zaczął mówić o własnym biznesie. Chciał otworzyć małą kawiarnię w centrum miasta. – Mamo, to będzie coś innego! Ludzie będą przychodzić nie tylko po kawę, ale po atmosferę! – opowiadał z błyskiem w oku. Widziałam w nim pasję, której sama nigdy nie miałam szansy rozwinąć.

Ale skąd pieniądze? Przez lata odkładałam każdą złotówkę – na czarną godzinę, na lepsze życie na starość. Miałam trochę na książeczce oszczędnościowej i trochę w kopercie schowanej w szafie pod bielizną. Gdy Bartek poprosił mnie o pomoc, nie wahałam się długo. Oddałam mu wszystko. – To twoja szansa, synku – powiedziałam, wręczając mu kopertę. Ucałował mnie wtedy w czoło i obiecał: – Nigdy ci tego nie zapomnę.

Na początku byłam dumna. Kawiarnia ruszyła z rozmachem. Bartek pracował po nocach, wymyślał nowe przepisy na ciasta, zatrudnił kilku młodych ludzi z sąsiedztwa. Czasem wpadałam tam po pracy – zawsze stawiał mi kawę i pytał o zdrowie. Ale z czasem zaczął się oddalać. Coraz rzadziej odbierał telefon, coraz rzadziej zapraszał mnie do siebie.

Pewnego dnia przyszłam do kawiarni bez zapowiedzi. Siedział przy stoliku z jakąś elegancką kobietą w garsonce. Gdy mnie zobaczył, skrzywił się lekko i powiedział: – Mamo, teraz nie mam czasu. Porozmawiamy później.

Wyszłam stamtąd z ciężkim sercem. Przez kolejne miesiące widywaliśmy się coraz rzadziej. Bartek zaczął bywać w telewizji lokalnej, udzielał wywiadów o swoim sukcesie. W gazetach pisali o nim jako o „młodym przedsiębiorcy z wizją”. A ja? Ja siedziałam wieczorami sama w kuchni i patrzyłam na zdjęcia z jego dzieciństwa.

Zbliżały się moje sześćdziesiąte urodziny. Myślałam, że może wtedy zadzwoni, przyjdzie z kwiatami, powie: „Mamo, dziękuję”. Ale telefon milczał cały dzień. Wieczorem zadzwoniła sąsiadka: – Widziałam twojego Bartka w telewizji! Znowu dostał jakąś nagrodę!

Poczułam się wtedy tak samotna jak nigdy wcześniej. Przez kolejne tygodnie żyłam jakby obok siebie. Praca – dom – praca – dom. Czasem łapałam się na tym, że rozmawiam sama ze sobą podczas gotowania obiadu.

Któregoś dnia po pracy wróciłam do domu i zobaczyłam kopertę wsuniętą pod drzwiami. Rozpoznałam pismo Bartka. „Mamo, przepraszam, że tak rzadko się odzywam. Jestem bardzo zajęty. Wiem, że zawdzięczam ci wszystko, ale teraz muszę skupić się na rozwoju firmy.” Tyle.

Nie płakałam wtedy. Byłam już chyba za bardzo zmęczona na łzy.

Minęły dwa lata. Kawiarnia Bartka stała się siecią – otworzył kolejne lokale w Warszawie i Krakowie. W gazetach pisali o nim jako o „wizjonerze polskiej gastronomii”. Ja tymczasem przeszłam na emeryturę i zaczęłam dorabiać sprzątaniem u sąsiadów.

Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie znajoma z pracy: – Słyszałaś? Kawiarnia Bartka splajtowała! Podobno miał jakieś długi…

Nie wierzyłam własnym uszom. Następnego dnia przeczytałam o tym w internecie: „Znana sieć kawiarni ogłasza upadłość”.

Kilka dni później usłyszałam pukanie do drzwi. Otworzyłam i zobaczyłam Bartka – wychudzonego, z podkrążonymi oczami, w starym płaszczu.

– Mamo… mogę wejść? – zapytał cicho.

Usiadł przy stole i spuścił głowę.

– Wszystko straciłem… Zainwestowałem za dużo… Zaufałem niewłaściwym ludziom… Nie mam już nic…

Patrzyłam na niego długo w milczeniu. Widziałam w nim tego małego chłopca, który kiedyś tulił się do mnie po koszmarze sennym.

– Synku… Dom zawsze będzie dla ciebie otwarty – powiedziałam cicho.

Przez kolejne tygodnie Bartek mieszkał u mnie w małym pokoju gościnnym. Pomagał mi sprzątać, gotował obiady, czasem wychodził na krótkie spacery po okolicy.

Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole.

– Mamo… Przepraszam cię za wszystko… Za to, że cię zostawiłem… Za to, że zapomniałem…

Poczułam łzy pod powiekami.

– Każdy popełnia błędy, Bartku… Najważniejsze to umieć je naprawić.

Dziś Bartek pracuje jako kelner w małej restauracji na obrzeżach miasta. Nie zarabia dużo, ale wraca do domu z uśmiechem i zawsze pyta mnie o zdrowie.

Czasem myślę sobie: czy warto było oddać mu wszystkie oszczędności? Czy gdybym postąpiła inaczej, byłby dziś szczęśliwszy? A może właśnie ta lekcja była nam obojgu potrzebna?

Czy rodzic powinien zawsze poświęcać wszystko dla dziecka? Czy dziecko zawsze potrafi to docenić? Może czasem trzeba pozwolić im upaść, żeby nauczyli się podnosić sami?