Testament nad Bałtykiem: Gorzki smak rodzinnych tajemnic i walki o siebie

– To niesprawiedliwe, Anka! – głos mojej ciotki Marii odbił się echem od ścian naszego gdańskiego mieszkania. – Babcia nie mogła ci zapisać mieszkania nad morzem! Przecież wszyscy na nie zasługujemy!

Stałam w kącie salonu, ściskając w dłoni klucz do mieszkania w Jastrzębiej Górze. Jeszcze kilka godzin temu ten klucz był symbolem miłości babci, jej ostatnim gestem wobec mnie. Teraz stał się powodem rodzinnej wojny. Wszyscy patrzyli na mnie jak na złodziejkę. Mama milczała, wpatrzona w podłogę, a mój brat Paweł zaciskał pięści, gotów wybuchnąć.

– Babcia wyraźnie napisała w testamencie… – zaczęłam niepewnie, ale przerwał mi kuzyn Tomek:

– Testament można podważyć! Ty zawsze byłaś jej ulubienicą, a my? My się nie liczymy?

Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Przez całe życie starałam się być dla nich dobra. Odkąd tata odszedł, to ja opiekowałam się babcią, jeździłam do niej nad morze, robiłam zakupy, gotowałam zupę pomidorową, którą tak lubiła. Nikt inny nie miał czasu – wszyscy byli zbyt zajęci własnym życiem. Ale teraz nikt nie chciał tego pamiętać.

– Anka, oddaj klucz – powiedziała cicho mama. – Nie warto się kłócić o mieszkanie.

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Zawsze była moją opoką, a teraz… Teraz stała po stronie tych, którzy chcieli mnie ograbić nie tylko z mieszkania, ale i z poczucia sprawiedliwości.

– Mamo, przecież sama wiesz, ile dla babci zrobiłam… – głos mi się załamał.

– Wszyscy coś robiliśmy – syknęła Maria. – Ale ty zawsze musiałaś być najlepsza!

Wtedy Paweł wybuchł:

– Może przestańcie! Babcia już nie wróci! A my zamiast się wspierać, żremy się jak psy o kawałek podłogi!

Zapadła cisza. Przez chwilę miałam nadzieję, że ktoś zrozumie mój ból. Ale zamiast tego zobaczyłam tylko chłodne spojrzenia. Wszyscy byli gotowi walczyć o spadek jak o trofeum.

Wyszłam na balkon. Bałtyk był daleko, ale czułam jego zapach – słony, świeży, przypominający dzieciństwo. To tam babcia zabierała mnie na wakacje, uczyła zbierać bursztyny i opowiadała historie o czasach wojny. To tam czułam się kochana i bezpieczna.

Nagle usłyszałam za sobą kroki. To był Paweł.

– Anka… – zaczął cicho. – Wiem, że ci ciężko. Ale może oddaj to mieszkanie? I tak nie masz pieniędzy na remont.

Poczułam wściekłość.

– Ty też uważasz, że powinnam się poddać? Że wszystko, co zrobiłam dla babci, nic nie znaczy?

Paweł wzruszył ramionami.

– Po prostu nie chcę więcej kłótni. Chcę mieć siostrę, a nie przeciwnika.

Zacisnęłam zęby. Czy naprawdę muszę wybierać między rodziną a sobą? Czy zawsze mam być tą, która rezygnuje?

Wieczorem siedziałam sama w pokoju babci. Jej zdjęcie stało na komodzie – uśmiechnięta, z rozwianymi włosami na plaży w Sopocie. Pamiętałam jej słowa: „Anka, nigdy nie pozwól nikomu decydować za ciebie”.

Następnego dnia rodzina zebrała się ponownie. Tym razem przyszli z notariuszem i adwokatem Marii. Atmosfera była lodowata.

– Pani Anno – odezwał się notariusz – testament jest ważny. Ale jeśli rodzina zdecyduje się na proces sądowy…

Maria przerwała mu bezceremonialnie:

– Zrobimy wszystko, żeby odzyskać to mieszkanie!

Spojrzałam na nich wszystkich: kuzynów, ciotki, brata i mamę. Każdy miał w oczach coś innego – gniew, żal, rozczarowanie. Zrozumiałam wtedy, że już nigdy nie będziemy tą samą rodziną.

Po kilku tygodniach walki sądowej postanowiłam wyjechać do Jastrzębiej Góry. Mieszkanie było puste i zaniedbane, ale czułam tam obecność babci. Każdy kąt przypominał mi o niej: stara filiżanka po kawie, zasuszone róże na parapecie, książki z dedykacją „Dla mojej Anki”.

Rodzina przestała dzwonić. Mama napisała tylko krótkiego SMS-a: „Nie rozumiem cię”. Paweł próbował jeszcze kilka razy przekonać mnie do sprzedaży mieszkania i podziału pieniędzy. Ale ja wiedziałam jedno: jeśli teraz się poddam, już nigdy nie będę sobą.

Zaczęłam remontować mieszkanie własnymi rękami. Każda odmalowana ściana była jak plaster na ranę po zdradzie najbliższych. Poznałam sąsiadkę panią Halinę, która przynosiła mi domowe pierogi i opowiadała historie o mojej babci: jak pomagała innym, jak walczyła o swoje miejsce na świecie po wojnie.

Z czasem nauczyłam się żyć bez rodziny – tej dawnej rodziny. Zyskałam nowych przyjaciół nad morzem i powoli odbudowywałam siebie.

Często siadam na plaży o zachodzie słońca i myślę: czy warto było stracić rodzinę dla kawałka podłogi? Czy może właśnie wtedy po raz pierwszy wybrałam siebie?

A wy? Czy mieliście kiedyś odwagę postawić granicę najbliższym? Czy można być szczęśliwym bez ich akceptacji?