Zostawiłam córkę, by wyjechać za chlebem do Niemiec. Czy mogłam postąpić inaczej?
– Nie rozumiesz, mamo! Ty zawsze wybierasz wszystko, tylko nie mnie! – krzyczała Ania, trzaskając drzwiami swojego pokoju. Stałam w korytarzu naszego mieszkania na Pradze, ściskając w dłoni bilet autobusowy do Monachium. Wtedy miałam czterdzieści lat, a świat walił mi się na głowę.
Mąż odszedł rok wcześniej, zostawiając nas z długami i pustką w lodówce. Pracowałam w sklepie spożywczym po dwanaście godzin dziennie, ale i tak nie starczało na czynsz. Każdego wieczoru patrzyłam na śpiącą Anię i obiecywałam sobie, że zrobię wszystko, by jej życie było lepsze niż moje. Gdy sąsiadka powiedziała mi o pracy przy sprzątaniu w Niemczech, długo się wahałam. Ale kiedy komornik zapukał do drzwi, wiedziałam, że nie mam wyboru.
– Aniu, to tylko na chwilę. Będę dzwonić codziennie. Babcia będzie z tobą. Zobaczysz, szybko wrócę – próbowałam ją przekonać, choć sama nie wierzyłam w te słowa.
– Nie chcę babci! Chcę ciebie! – płakała, a ja czułam, jak serce rozdziera mi się na kawałki.
Pierwsze tygodnie w Monachium były jak zły sen. Obcy język, obcy ludzie, samotność. Pracowałam od świtu do nocy – sprzątałam biura, domy bogatych Niemców, czasem opiekowałam się starszymi osobami. Każda zarobiona eurocentówka była dla mnie jak kawałek nadziei. Wysyłałam pieniądze do Polski, płaciłam rachunki, kupowałam Ani nowe ubrania i książki. Ale telefon milczał coraz częściej.
– Cześć, kochanie! Jak w szkole? – pytałam z nadzieją.
– Dobrze – odpowiadała chłodno.
– Tęsknię za tobą…
– Muszę odrabiać lekcje.
Z czasem rozmowy stawały się coraz krótsze. Ania zamknęła się w sobie. Babcia mówiła mi przez telefon:
– Ona ci tego nie wybaczy, Snieżana. Dziecko potrzebuje matki, nie pieniędzy.
Ale co miałam zrobić? Wrócić i patrzeć, jak znowu brakuje nam na wszystko? Jak tłumaczyć dziecku, że świat nie jest sprawiedliwy?
Mijały lata. Pracowałam coraz ciężej, by szybciej wrócić do domu. Ale im więcej zarabiałam, tym bardziej oddalałyśmy się od siebie. Gdy Ania miała osiemnaście lat, przyjechałam na jej maturę. Stała na progu mieszkania z chłopakiem u boku.
– Cześć – powiedziała bez uśmiechu.
– Wyrosłaś… – szepnęłam.
– Nie musisz udawać matki. Już nie potrzebuję twoich pieniędzy.
Te słowa bolały bardziej niż samotność w Niemczech. Próbowałam ją przytulić, ale odsunęła się ode mnie jak od obcej osoby.
Po maturze Ania wyjechała na studia do Wrocławia. Rzadko dzwoniła. Ja wróciłam do Polski po piętnastu latach pracy za granicą – zmęczona, z oszczędnościami na mieszkanie i poczuciem przegranego życia.
Próbowałam odbudować naszą relację. Zapraszałam ją na obiady, wysyłałam wiadomości na święta. Odpowiadała zdawkowo albo wcale. Czasem widywałyśmy się przypadkiem na ulicy – wtedy spuszczała wzrok i przyspieszała kroku.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie jej babcia:
– Ania jest w szpitalu. Miała atak paniki przed egzaminem.
Pobiegłam tam natychmiast. Siedziała na łóżku szpitalnym, blada i wystraszona jak wtedy, gdy zostawiałam ją po raz pierwszy.
– Aniu…
Spojrzała na mnie z wyrzutem:
– Gdzie byłaś przez te wszystkie lata? Potrzebowałam cię wtedy, nie teraz.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Próbowałam tłumaczyć się rzeczywistością, biedą, brakiem wyboru. Ale ona miała rację – nie było mnie wtedy, gdy najbardziej mnie potrzebowała.
Dziś mam 59 lat i mieszkam sama w małym mieszkaniu na obrzeżach Warszawy. Ania ma własną rodzinę i rzadko się odzywa. Czasem widuję ją z wnuczką na placu zabaw – stoję z daleka i patrzę, jak śmieje się ze swoją córeczką tak beztrosko, jak ja nigdy nie potrafiłam.
Każdego dnia pytam siebie: czy mogłam postąpić inaczej? Czy naprawdę nie miałam wyboru? A może cena przetrwania była zbyt wysoka?
Może to właśnie największy dramat naszych czasów: że musimy wybierać między miłością a przeżyciem? Co wy byście zrobili na moim miejscu?